Na wstępie kilka osobistych parametrów:
Wiek 64 lata, 178cm wzrostu, waga 70kg, praktyka rowerowa - od 25 lat przejeżdżam 1-2 tys. km rocznie.
Parę słów o wyposażeniu:
Rower Wagant (z grubsza), małe sakwy wieszane na tylnym bagażniku, na ramie mała sakwa na mapy i drobiazgi, dwa bidony, pompka, materac samopompujący Therm-a-rest 5cm gruby, namiot - dwuosobowa tania chińszczyzna za kilkadziesiąt zł na dwóch pałąkach. Ale sprawdzone - nie cieknie na deszczu. śpiwór mumia, dosyć porządny. Zabrałem również palnik na spirytus, kubek, czajnik, siekierkę, deseczkę-stolik, kilka zupek instant. Ubranie - spodnie dżinsowe, 2 bawełniane koszule, 3 pary skarpetek, kąpielówki, sweter, budowlana pelerynka jednorazówka, tanie sportowe buty. Kilka szprych do obu kół, kilka kluczy i z 10 łatek. A tu rzeczy których nie powinno się zabierać na lato do Grecji: Siekierka - bo tam się nie pali ognisk. Zbyt niebezpieczne. Grecja latem to stos suchej podpałki. Nie bierze się palnika i garnków bo tam wszędzie jest tanie (w porównaniu do cen restauracyjnych) gotowe jedzenie (sklepy, tawerny, kantyny) a za gorącym piciem na pewno nie zatęsknicie. Bierze się ciepły sweter i wiatroszczelną kurtkę lub pelerynę oraz rękawiczki na tyle długie by nie zostawiały szczeliny między mankietami swoimi a mankietami kurtki. Potrzebne to jest do długich, wielokilometrowych zjazdów z gór. Pamiętajcie, na każde 100 m wysokości temperatura spada o 0,6st C. Np. na przełęczy Kataras na 1700m i temperaturze na dole 20st jest tylko 10st i wieje że głowę urywa. Na upały które sięgają 40 st trzeba mieć szorty i lekką koszulę.
O rowerze:
Rower ten mam chyba z 25 lat i z oryginalnego została tylko kierownica. Pozostałe elementy z czasem wielokroć wymieniane. Przednie koło 32-630 (27x1.25) zwykła obręcz, tylne 30-622 (28x1.5) obręcz komorowa, tanie opony. Hamulce obejmowe, przerzutka nieindeksowana na ramie, przednie zębatki 24-34-42, tylne 28-24-21-18-16-14. Praktyka wykazała że największe przełożenie było przy podjazdach dla mnie jeszcze za małe i przydała by się tylna zębatka o większej liczbie zębów. Błotniki metalowe. Sprzęt zdał egzamin. Pominąwszy drobiazgi typu pstrykanie szprychy czy pedału, liczne przebicia dętek na kolcach czy konieczność podcentrowania koła nic złego się nie stało. Do transportu autokarem rower miał zdjęte przednie koło, skręconą na płasko kierownicę i obrócone pedały. Do roweru przymocowałem gumami jeszcze kilka pakunków, owinąłem starym kocem i folią pakunkową z rolki. Dobrze jest przed wyjazdem napompować dętki pianką przeciw przebiciom - niemal wszystko co tam rośnie ma kolce i pobocza czy łączki czy ścieżki są ich pełne. Jak się parę razy dziennie zdejmuje oponę i łata dętkę to humor dołuje.
O jeździe w Grecji:
Trasa liczyła jakieś 2500km. Tam nie ma poziomych dróg, zapomnijcie. Grecja to same góry.Typowa jazda to wielogodzinne podjeżdżanie na najwyższym przełożeniu przeplatane szybkimi i długimi zjazdami. Pewność pracy hamulców ma najwyższą wagę. Urwanie linki (a cisnąć trzeba nieźle) na zjeździe jest śmiertelnym zagrożeniem - jedzie się 50-60km/h (mój rekord to 68) serpentynami przy dużym ruchu, z jednej strony rów i skała, z drugiej przepaść, praktyczny brak pobocza. Trzeba mieć dwa bidony na wodę, są okolice gdzie jej nie znajdziecie. Nie dodawajcie soków do bidonów, bo łapią pleśń. Unikajcie wjeżdżania na zarośnięte suchymi roślinami ścieżki, pobocza czy łączki, jeśli już trzeba raczej prowadźcie rower. Jest tam mnóstwo drobnych wrednych kolców. Dłuższe trasy planujcie krajowymi (national road) drogami, zaznaczonymi na mapie na czerwono. Mają na całej długości nachylenie do pokonania. Drogi drugo i trzeciorzędne to prawdziwe wyzwanie. Nierzadko musiałem jechać po nich zygzakiem lub wręcz pchać rower bo nachylenia jakie się tam spotyka są nie do podjechania. No i poza drogami zaznaczonymi na mapie nie ma w Grecji innych dróg, zapomnijcie o ścieżkach leśnych czy polnych. Asfalt jest wszędzie dobry, wyjątki są nieliczne, koleiny są rzeczą nieznaną. Styl jazdy kierowców nie odbiega od znanego z kraju. Ruch rowerowy praktycznie nie istnieje, przez swój pobyt widziałem 7 trekkerów. Grek jeździ samochodem lub motorem których tam mnóstwo. W upały da się jechać od świtu do 10 i jeszcze po południu, od 17 do zmroku. Przez resztę dnia można jedynie leżeć odłogiem lub moczyć się w morzu. Grecy namiętnie zaśmiecają pobocza wszystkim co w samochodzie im niepotrzebne i nikt tego nigdy nie sprząta. Na zboczach opadających z szosy są liczne dzikie wysypiska śmieci. Toalety znajdziecie czasem publiczne w miasteczkach a jak brak to w tawernie, darmo i czyste.
Ceny i koszty:
Grecja jest droga. Jedzenie w sklepach jest ok.2-3 razy droższe niż w kraju. W Grecji wydałem 430E na 50 dni i mniej już się nie da. Starczało na jedzenie, owoce, piwo i tytoń oraz bilety wstępu lecz już nie na zjedzenie w restauracji lub na kemping. Najlepiej kupować jedzenie w sklepach które oni nazywają "supermarket". To po zwykły sklep wielobranżowy gdzie jest chleb, wędlina, sery, owoce i warzywa oraz nieco towarów przemysłowych. Aczkolwiek świeży chleb jest jedynie w sklepach piekarniczo-cukierniczych. Pytać o bakery, każdy wie o co chodzi a warzywa lepiej kupować w warzywniakach. Zanotowałem niektóre ceny z tego sezonu:
No a teraz jak się jechało i co się zdarzyło:
28 sierpień. Wyjazd małym busem Juventusu o 6 rano z Zielonej Góry. W Katowicach przesiadka do dużego busu. Dzień przetrwałem dzięki widokom. Noc męcząca, nie spałem.
29. Robi się za gorąco, klima się nie wyrabia w busie. O 23 jestem już w Atenach, skręcam rower i hajda na Korynt. Ateny puste o tej porze, żywego ducha, tylko samochody jadą. Gdzieś przy głównej drodze migają mi męskie prostytutki na służbie, dziwacznie poubierane. Odbijam na Epistemę i łapię nocleg na łączce przy drodze. Pode mną rafineria ropy i morze. Noc ciepła.
30. Ruszam starą drogą na Korynt. Po paru km mam okazję popływać w morzu pierwszy raz. W Theodoris robię zakupy i idę na plażę. Płynę do boi i wiszę chwilę na niej i przy okazji coś co żyło osadzone na linie kotwicznej, poparzyło mnie nieco. Nauka taka żeby za byle co w morzu nie łapać. Zabawna rzecz, w morskiej wodzie ma się większą wyporność i ja, który tonę w słodkiej, teraz mogę wisieć na wodzie ile chcę. Gubię się nieco w Koryncie usiłując znaleźć Archea Korintos. Wejście 6E, rezygnuję, zwłaszcza że przez płot można całkiem sporo obejrzeć. O górę zahaczyła się burza i co jakiś czas zagrzmi i pokropi, wreszcie chłodno. Kanał Koryncki robi wrażenie, ale mniejsze niż się spodziewałem. Jadę dalej na Solomos, burza znów sypie deszczykiem i muszę kończyć jazdę. Zatrzymuję się w gaju oliwnym (g.o.) i rozbijam namiot. 75km.
31. Wszędzie rosną winogrona, mam parę razy okazję urwać coś z dzikiego krzaka czy opuszczonej uprawy i nieźle ich podjadłem, na tyle że dostaję sraczki, na szczęście u mnie takie zaburzenia szybko przechodzą. Ale co za dużo to niezdrowo... Długi zjazd do Myken a do samych ruin sporo pod górę. Wstęp 2x6€, rezygnuję. Sporo mozna zobaczyć zza płotu, z ulicy, robi wrażenie. Jadę dalej, do ruin Iero Hraio, świątyni Hery. Na uboczu, nikogo nie ma, zamknięte. Ale widać kran z wodą, za duża pokusa, wskakuję przez płot, zwiedzam ruiny i na koniec urządzam sobie kąpiel. Stwierdzam kichę w przednim, muszę naprawiać. Znajduję dwie dziury a w oponie kolce. Moje pierwsze z nimi spotkanie. Nad Nafplios zbiera się burza i dalej nie jadę, nocuję w g.o. 46km.
1 wrzesień. Rano znów kicha, stwierdzam trzecią dziurę, łatam i lecę na Tyrins. Wejście 3€, potężne mury. Zakupy robię w Nafplios. Ci Grecy nie wiedzą co to sklep spożywczy - wszystko jest oddzielnie, chleb, warzywo, kiełbasa w innych sklepach. Jadę na Epidauros i po drodzę robię sobie postój w gaju pomarańczowym. Akurat podlewanie, tryskacze syczą, woda kapie z liści, chłodek. Skąd oni biorą tyle wody? Przy okazji biorę nożyk i dostosowuję buty do klimatu, przez urżnięcie języków i wycięcie gustownych dziurek gdzie się dało do przewietrzania. W Epidauros targuję wejście na 3€. Teatr robi wrażenie. Jadę nad morze w kierunku na Kandia. Po drodze spotykam polską parę na motorku, pytają o drogę. Okazuje się że mają wyczarterowany jacht i wpadli zobaczyć Epidauros. Robi się późno i zatrzymuję się w górach przy kapliczce. Drzwi otwarte i rozgaszczam się w przedsionku. Mam do dyspozycji stare krzesła i jest wygodnie, materac kładę na podłodze. 55km.
2. Zjeżdzam z gór do Nafplio i robię zakupy. Tu widzę najdziwniejsze urządzenie techniczne jakie widziałem do tej pory: Wiatraki do robienia wiatru! Stoją w regularnej siatce na plantacjach cytrusów. Początkowo myślałem że to wiatraki do napędzania pomp wody podskórnej do nawadniania ale jak się przyjrzałem jednemu co był blisko to szok. Mniej więcej 3m średnicy śmigło na 8m maszcie jest napędzane przez stojący na dole dieselek, włączany automatycznie przez higrometr i termometr. Obok beka na ropę i pojemnik na akumulator rozruchowy. Ruszam na południe i zatrzymuję się od 14 do 17 na plaży. Jak pochłodniało nieco jadę dalej. Gdzieś po drodze w tawernie wypijam mój pierwszy kieliszek ouzo, rozmawiam trochę ze starym Grekiem. Koło Astros zanajduję inną plażę. Szosa biegnie wysoko a ja rozbijam namiot na dole, na skraju plaży. Morze huczy że nic innego nie słychać. Ciężko jest znaleźć dobre miejsce. Na ogół szosa biegnie wysoko nad brzegiem, po urwisku nie na żadnych zejść i co z tego że widzisz w dole morze, jest nieosiągalne. 58km.
3. Wstałem ze słońcem, nieco chłodniej ale jechałem do 13 i zdšżyłem dostać w kość. Ląduję w Plaka na plaży przy porcie. Znów mnie łapie sraczka po przydrożnych gruszkach. Z ciekawych rzeczy - koło Astros są dwa duże wywierzyska z których wyciekają dwa spore strumienie, ciekawe bo słonawe. Nabrałem się, już chciałem popluskać się w słodkiej wodzie. Tworzą słone bagna gdzie jest wiele ptaków, jest tam rezerwat. Gdzieś po drodze z wysoka widziałem rybne farmy na zatoce. Kilka okrągłych boksów pływających po wodzie. Z wysoka też widziałem plażę z niebieskiego żwiru i piasku, słowo, równie błękitną jak morze obok. Ale za wysoko byłem, nie chciało mi się zjechać. A jakie grubaśne, powykręcane, węźlaste pnie starych drzew oliwnych w gajach gdzieś koło bagien. 1,5m średnicy nie jest rzadkością. 55km.
4. Wstaję ze słońcem. Masakryczny podjazd z Poulithra (swojska nazwa, prawda?) do Peleta - 2,5km w 4 godz. Potem różnie a od Kremasti szereg długich wariackich zjazdów do Limani Geraka. Najwyższy punkt trasy na jakichś 800m, nawet świerki rosną. W szerokich górskich dolinach stada kóz, zewsząd dzwoneczki. Po południu pasterze kóz dowożą wodę japońskimi furgonetkami. Droga Peleta-Kremasti to parę kawałków nowego asfaltu i parę kawałków tłucznia, dopiero ją robią. Nocuję w bok od szosy przy jakiejś budzie. Muszę naprawić popękane pręty do namiotu, owijam po prostu taśmą z rolki, doraźnie pomaga. Dla kaprysu parzę sobie grochówkę. Parę refleksji: Grecja to wielka sterta kamieni wsypana do morza. Co z tego że wysoka czasem na 3km. Gorąco, słońce pali, w krajobrazie ni kropli wody. Zapomnijcie o źródełkach, potoczkach czy stawach. Nie ma też drzew ani lasów więc nie ma cienia do schowania się. Na tej stercie kamieni rośnie wyłącznie to co nie dało się zeżreć przez kozy przez ostatnie kilka tysięcy lat, więc jest suche, kolczaste nad wyraz albo trujące. Zieloną trawę widziałem raz, w Nafplio - kawałeczek non stop podlewany. Cokolwiek ma urosnąć pożytecznego, wszystko musi być nawadniane - winnice, gaje oliwne, pomarańczowe, warzywniaki, kartofle, nawet krzaki ozdobne. W krajobrazie mnóstwo czarnych plastykowych rur wszelkich rozmiarów. 69km.
5. Cholera, zostawiłem nóż przed sklepem w Monemvasia. Orientuję się dopiero za 15km na plaży i rezygnuję z odzyskania, jadę dalej do Kostella. Ale los jest przewrotny: Pewna greczynka wyjaśnia mi że droga jakš zamierzałem dalej pojechać nadaje się wyłącznie dla psów i nie ma mowy żebym przepchał rower. No więc zawracam, czego nie cierpię. Muszę wrócić aż do Nomoi a skoro już tu jestem to czemu nie do Monemvasia sprawdzić czy nóż jeszcze leży. No i leżał! Po 6 godzinach... Przy okazji zwiedzam stare miasto na półwyspie, urocze. A ja o mały włos bym je pominął. Po zwiedzaniu jadę na Lira i nocuję w g.o. 51km.
6. Przejazd przez góry do Neapoli. Na trasie między Nomia a Lira żródło, ale nie naturalne. Drogowcy budując drogę podcięli zbocze i przekroili przy tym ciek. Wody sporo ale zaraz ginie gdzieś w kamienistym korycie. W kałuży przy drodze łypie na mnie szypułkami spory krab. Trafiam na kościółek bizantyjski, właśnie w remoncie, resztki fresków. Zajeżdżam do Neapoli i resztę dnia plażuję. Nocuję w opuszczonej tawernie na końcu deptaka. Wieczorem zeszli się tam jacyś młodzi i trochę przeszkadzali. Na zatoce frachtowce, w porcie promy, całkiem duże. 37km.
7. Skoro świt jadę do Prof. Ilias. Ciekawe co to znaczy to prof.? Mały porcik nad małą zatoczką, łodzie i motorówki rybackie, spokój. Przypływają kolejni rybacy z połowu, egzotyka. Wieje jak cholera ale jadę na małą kamienistą plażę i chowam się za kamolami. Na wieczór odskok do jak zwykle, g.o. 21 km.
8. Z rana wracam do Neapoli, robię kąpanko, pranie, zakupy. Dwie czeszki reklamuja mi Elafonsis co przeważa moje wahania. Płynę na wyspę. Prom kosztuje 1€ za osobę i niestety, 1€ za rower. Na wyspie tylko kilka km asfaltu a przy jego końcu ciekawostka - prawdziwe piaszczyste wydmy z sosnowym laskiem. Dekuję się gdzieś przy morzu. Sporo popływałem a przy okazji nazbierałem sobie morskiej soli, której tu sporo w skalnych zagłębieniach. 20km.
9. Przy zjeździe do Arhangelos w małej jaskini przy drodze zagospodarowane źródełko, druga woda jaką widzę przez 8 dni. W Papadianika zakupy i sunę go g.o. przed Elea. Złapałem się dziś na myśli że Grecja już mi znormalniała, szok obcości minął. Wieś jak wieś, psy szczekają, koguty pieją, pop dzwoni na mszę, dziady siedzą po tawernach, wszędzie kartofliska, tfu, oliwiska... W kościółkach dzwonią ale nie jest to bezładne walenie w dzwony. Każdy kościółek ma swoją melodyjkę, nawet taki z jednym dzwonem ma melodyjkę na jedną nutę. Dzięki temu każdy Grek wie zawsze gdzie dzwonią, co przy obfitości kościółków ma pewnie niemałe znaczenie. Wypróbowałem dziś jadalność owoców opuncji. Ponieważ żyję, więc są jadalne. Ale tylko w rękawicach. Bez nich masz potem zajęcie na cały dzień, polegające na wyszukiwaniu i wyskubywaniu coraz to nowych mikrokolców z rąk. Więcej się nie nabiorę. Dojrzałe figi spadają i można zbierać z ziemi, są prawie ususzone. Zielone z drzewa też są OK, należy oskórować albo wyjeść środek. 52km.
10. Ze Skala wysłałem list do domu. Znaczek 70c, nie biorę koperty tylko piszę na kartce, składam, nalepiam znaczek i do skrzynki. Na drodze do Githio robię postój na małej plaży. Okolice Skala to jeden wielki gaj pomarańczowy. Kanały nawadniające, studnie, pompy napędzane elektrycznie lub dieselkiem. Akurat czas zbiorów, pomarańcze wszędzie się walają na drodze. Podwędzam parę szt. Mam też okazję przypomnieć sobie co to jest owoc granatu, znany mi z onegdajszej wycieczki do Jugosławii. W dużym kanale piorę koszulę i jadę w mokrej, ale frajda, polecam. Małe zakupy w Githio. Jadę na plażę w Mavrovuni i stawiam namiot bo mam dosyć komarów. Niby jakieś malutkie, ale nie lubię jak mi brzęczą koło ucha. 40km.
11. Do Agios Kiprianos droga łatwa ale dalej straszny podjazd. Jakieś 500m do góry, muszę pchać rower większą część tych paru km. W Kokala niechcący zarabiam na piwo pomagając szefowej tawerny obierać jakieś egzotyczne warzywko, tak dla zabicia czasu. Siedzący obok grecy mają z tego niezły ubaw a po skończonej robocie greczynka nie dała sobie zapłacić za to piwo. W Lagia uznaję że należy mi się piwo za to pchanie roweru, ale Amstel jest po 2€! Trudno, biorę. Zjeżdżam prawie do Porto Kagio i nocuję na pastwisku w górach. Rano przed świtem budzą mnie myśliwi. Kiedy ruszam po śniadaniu, widzę chyba z 50 aut, tak co jakieś 100m. Czają się ze strzelbami na migrujące ptaki, nie zdołałem się dowiedzieć jakie. Mają też psy do aportu i przywożą je w budach na terenówkach lub mocowanych z tyłu do limuzyn. A w ogóle, Peloponez teraz przypomina strzelnicę, zewsząd słychać palbę, wszędzie się walają łuski po myśliwskiej amunicji. 50km.
12. Zjeżdżam na poziom morza do Porto Kagio, zwiedzam co jest. A jest niewiele, jakaś mozaika, jakieś kamienie fundamentu. Zawiedziony nieco idę aż prawie do samej latarni morskiej na słynnym przylądku Matapan, znanym mi z marynistycznych lektur. Nieco sobie pływałem w morzu a płukanie mam w słodkiej wodzie czerpanej z podziemnej cysterny. Namawiam dwóch fajnych, zakolczykowanych punków francuzów żeby mnie podrzucili do Aeropolis. Mają starą furgonetkę i przyczepę w kórej drzwi zamyka się nogą z kopa i na przekręcany gwóźdź. Zabierają bez problemów. Jak zwykle, nieco zakupów i jadę do g.o. jakieś 25 km od Sparti na nocleg. 48km plus to co autem.
13. W Sparti udaje mi się dostać tytoń do fajki, kupuję 2 Clany, po 6,6E. Kupuję też chleb i jadę do Mistra. Daje się utargować wstęp z 5 do 3€. Parę godzin się włóczę po terenie, oglądam niezliczone freski w kościółkach. Niezłe te z torturami jakim poddawano ongiś świętych. Mieli wtenczas wyobraźnię! Dalej na drogę do Kalamata na przełęcz. Napieram ostatkiem sił ale te widoki! Po drodze, niedaleko za Mistra, w małej wsi szemrze kilka źródełek i jest prawdziwy cud natury - wypływa ze skały zimny potok. Pod wieczór, przed przełęczą napotykam w dół od drogi mały kościółek. Jest zadaszony taras przy nim, stolik, krzesełka, kran z wodą. Prawdziwy luksus. Robię sobie kąpiel, gotuję nawet wodę na zupkę chociaż mój palniczek na denaturat nabrał dziwnych eksplozywnych tendencji. Przyjemny chłodek. Stopniowo zapada cudna noc, spokojna, z wielkim księżycem w pełni nad wąwozem, z cykadami, dzwoneczkami kóz i nawoływaniem pasterzy w tle. W okienku kapliczki widać palące się świeczki. Rozkładam materac na betonce. Wysiadła bateria licznika ale na oko jakieś 40km.
14. Było jeszcze sporo do góry. Za przełęczą sporo spalonego lasu, całe zbocza, na poboczach składy pni drzewnych ze spalenisk. Nawiasem mówiąc w górach Tajgetos rośnie prawdziwy las. Sosny, platany i inne tutejsze dziwactwa. Cholera, w Kalamata wszystko zamknięte, jest niedziela i nie kupiłem baterii. Dojeżdżam do Analipsis na plażę. Tam gdzie się kończyła, znalazłem daczę bez gospodarza. Przed nią stolik, krzesła a nawet turystyczne łóżko i zatrzymuję się tu na nocleg. 65km.
15. 13 godz., siedzę w tawernie i pada...Już drugi raz. Jest pochmurnie, całe niebo zaciągnięte altostratusem. Dziś kupiłem ser twardy jak kość (do ucierania) i kiełbasę która mnie urzekła egzotyczną pleśnią. Oba zakupy średnio smaczne. Na plaży w Koroni wietrzysko, jadę dalej i dekuję się w niezawodnym g.o. Ma się na burzę, grzmi gdzieś. 35km.
16. Dojechałem do Finikounda i przesiedziałem resztę dnia na plaży, całkiem fajna. Wyprałem spodnie, koszulę i gatki pod prysznicem. Na wieczór wyjechałem dalej i na nocleg do g.o. w pół drogi Methori-Pilos. Znów odrobinę pochłodniało, są obłoczki i popaduje. 35km.
17. W Pilos kupiłem wreszcie baterię do licznika. Zanim sobie przypomniałem jak go ustawiać, nieco czasu zleciało. Napieram dalej pod czołowoboczny nordweściak. Nad lądem wisi zachmurzenie, chłodno (jakieś 25stC), fale jak diabli. W jednej zatoczce mam okazję podziwiać surferów. Znów się przeżarłem owocami, skutek wiadomy. Na plantacjach przy zbiorach wielu czarnych. Po drodze zaliczam jakieś mykeńskie grobowce - tolosy. Łapię kolejny kolec, oglądam bazar ciuchowy w Kiparissia no i parę km dalej nocleg w g.o. W Grecji na każdym domku jest słoneczny ogrzewacz wody. Pytałem w sklepie o cenę - jakieś 700€ za 1 panel z przepływowym zbiornikiem ciśnieniowym na wodę wyposażonym w wężownicę, grzałkę elektryczną i termostat. Mogą sobie pozwolić na takie uproszczenie bo woda tu nigdy nie zamarza. Izolacja cieplna w postaci pianki poliuretanowej jakieś 50-70mm. Jak do tej pory, widziałem 2 bikerów a dziś Fina. Ten to był obładowany! 67km
18. Rano zaliczam grupę tolosów jakieś 5km w bok od szosy. Jeden Grecy podremontowali, tak że ma kompletną kopułę. Rozmiar robi wrażenie, kilkanaście kroków średnicy i prawie tyle wysokości. W kamiennej posadzce z litej skały mnóstwo dziurek, efekt spadających przez wieki kropli deszczówki. Jadę na Megalopolis, z wiatrem. Dosyć chłodno, fajnie się jedzie. W Megalopolis krótka wizyta w antycznym teatrze. Po drodze obejrzałem sobie jak się robi autostradę w Grecji i podagałem po rusku z gruzinem, robotnikiem na tej budowie Wyjeżdżając z Mega zrobiłem kleksa i niepotrzebnie pojechałem na Tripoli. Efekt - 8km w poziomie i 0,2km w pionie niepotrzebnie machnąłem. Wróciłem i pojechałem na Kristena. Wiele nie ujechałem, zrobiło się późno i tym razem znajduję gaik dębowy zaraz za miastem. W pobliżu huczą dwie cieplne elektrownie i jestem za blisko drogi, słychać samochody ale trudno. Mega leży w szerokiej kotlinie, też nawiedzonej przez pożary 2 lata temu. 78km.
19. Dziś trudny dzień. Najpierw podjazd pod Karitena, zjazd po kamolach do Gortis, podjazd pod klasztor Prodromio i dalej pod Dimitsana. W sumie chyba z kilometr przewyższenia. Dym z elektrowni wisi nad kotliną i przecieka przez przełęcz na której leży Karitena aż gryzie w oczy. Stare Gortis - nic tam nie ma godnego uwagi. Dwie dziury w ziemi i nieco kamieni fundamentowych. Klasztor wart zobaczenia - pod skalnym nawisem przylepione cele jak jaskółcze gniazda. Mieszka tam jeszcze 3 mnichów i pracownik do kóz i wszystkiego. Do dna doliny ze 300m i w górę urwisko też ma chyba ze 200m. Nieziemski widok na dolinę z zawieszonego w powietrzu nad przepaścią tarasiku przy sąsiadującym kościółku. W tej powietrznej przepaści latają jaskółki, ale gatunek w Polsce nieznany, jakieś brązowawe. Takie widoki dotychczas widziałem tylko z szybowca. Przy klasztorze sobie pogadałem z grekiem-pasterzem kóz. Z jedną się zaprzyjaźniłem a ta cholera mało mi nie zżarła kompasu co mam przy pasku. W dole wąwozu płynie piękny potok o czystej wodzie. W Dimitsana wpadam na piwo, robię zakupy i zaraz za wsią zajeżdżam za braku innych możliwości na czyjeś podwórko. Gospodarzy nie ma, pusto. Namiot rozstawiam w gaiku orzechowym za domem. 55km.
20. Od rana pada. Zimno. Zapomniałem schować wieczorem buty do namiotu i zamokły. Ale przynajmniej miałem pretekst żeby je wyprać pod kranem. Rano przyszedł gospodarz i na tacce przyniósł poczęstunek - masło i dżem w kostkach, chleb, neska i cukier oraz shakerek z zimną wodą do zrobienia sobie cofee frappe. Przesiedziałem w namiocie cały dzień, bo nie chciało przestać padać. Przestało dopiero następnej nocy nad ranem. Rano - znów gospodarz z poczęstunkiem. Miły gość, ale ni w ząb angielskiego. 0km.
21. Ruszam w dolinę, w swetrze i skarpetach. O rany, jak zmarzłem na pierwszych kilometrach zjazdu. Dopiero jak założyłem pelerynę dało się jechać. Od Dimitsana do Karakolou piękna dolina, dołem wije się potok, spływaja liczne źródła. Kraina orzecha włoskiego i jeżyn - no przecież nie przyjechałem do Grecji jeżynami się obżerać!. Na dole już cieplej, jakieś 20st ale jest lekkie zachmurzenie i wiatr. Przy drodze można znaleźć piękne fiołki alpejskie i krokusy. Trasa chwilami przypomina ni to Pieniny ni to Beskid, busz jest gęsty a czasem jest piniowy las. Zapadam w niezawodnym g.o. przed Olympia. 69km.
22. 15km i już Olympia. Uprzejmie proszę o zniżkowy bilet mimo nieukończonych 65 lat, wyjaśniam okoliczności. Pada sakramentalne: -what are you from? -from Poland. -ach fine!... OK, thats your ticket. -efcharisto poli. Chyba lubią tu w Grecji polaków. Cały kompleks zwiedziłem 2 razy, raz z angielską wycieczką i raz z polską. Bardzo szczególne miejsce ten stadion. Tu się zaczął cały sport... Jeszcze wizyta w muzeum i koło 15 już jestem w drodze na Pirgos i dalej na Katakolo, port obsługujący Pirgos. Za portem mała plaża i tawerna na niej. jest wieczór, nikoguśko wokół. Są stoliki, stołki, kran z wodą, zostaję na noc. Materac kładę na łóżku plażowym. 52 km.
23. Do 14 przesiedziałem na plaży, fajna pogoda, kąpię się do oporu. O świcie do portu przypłynęły 3 wycieczkowce a w południe jeszcze jeden. Ogromne, na 200m długości i 10 pięter wysokości. Z Włoch. Zrobił się duży ruch w miasteczku a i na plaży tłoczno. Byli też i liczni polacy. Rozmawiam, tydzień rejsu po śródziemniaku z Wenecji na 2 osoby łącznie 2500E. Co dzień gdzie indziej postój. Po południu jadę za Vartholomio, po drodze łatając kolejną dziurę. Pogoda OK. Cholera, już 4 dzień nie trafiam na otwartą pocztę. 43km.
24. Co za pechowy dzień! Rano, gdy zwijałem namiot, uciął mnie w piętę skorpion. Oj, jak bolało, jakbym nastąpił na gwóźdź. Na jednej nodze, klnąc jak szewc i pojękując poskładałem klamoty i podprowadziłem rower pod pobliską stację benzynową skąd właściciel podrzucił mnie parę km do Vartholomio. W aptece nie wiedzieli co mi dać, skierowali do lekarza. Był tylko prywatny. Tłumaczę o co chodzi i mówię że nie mam kasy. Pani doktor okazała się miła i dała się uprosić a groziło mi 30€. Dostałem jakiś zastrzyk ale i tak bolało dalej, przestało dopiero po południu. Potem już raczej nie chodziłem boso. Stopem wracam na stację. Krótko po ruszeniu dziura w przednim. Za parę km znów 3 dziury. Pracowicie wydłubałem kilka kolców z opon. Łatki mi się skończyły ale jakiś niemiec dał mi w prezencie piankę w sprayu do pompowania kół. Trochę nieufnie zastosowałem i była to dobra decyzja. Całe to zamieszanie z dziurami było na terenie ciepłych siarkowych źródeł. Stare greczynki i grecy smarują się śmierdzącym czarnym błotkiem od góry do dołu i sobie spacerują konwersując i czekając aż wszystko wyschnie. Potem spłukuja w równie śmierdzacej ciepławej wodzie. Miejsce zaniedbane, jakieś ruiny rzymskie i dwudziestowieczne. Zaczęło kropić, 100% altostratusa. Znajduję cudną, długą piaszczystą plażę z wydmami, mikołajkiem i piniowym lasem o długaśnych igłach koło Loutra Killinis. Rozbijam namiot na materacu z tych igieł. Cały utarg dziś to 5km.
25. W nocy była prawdziwa, porzadna burza. Padało fest do rana. Podsuszywszy się nieco ruszam na Patra. Po drodze zwiedzam frankoński zamek z 13w. w wiosce a jakże, Kastro (kastro to po grecku zamek). Nocuję koło Laktopetra, na plaży. Namiot na betonce po nieistniejącym domu. Wciąż się spotyka stada jaskółek i wieczorem latają nietoperze. 76km ale z wiatrem.
26. W Kato Archaia na rynku trafiam na bankomat. Czas pobrać kasę. Wtykam zwykłą debetówkę mBanku w dziurę i działa! Trochę kombinuję bo angielskie opisy ale po chwili jest całe 200E w kieszeni. Prawdziwa Europa! Kupuję łatki do dętek, coś do jedzenia i sunę na plażę bo ładna pogoda. Wyprałem koszulę, gatki, skarpety. Most na cieśninie - wspaniały, widać go aż z Kato Archaia z plaży. 4 wysokie pylony. Jedzie się nim i jedzie. Jest płatny z wyj. pieszych i bikerów. Zwiedzam nieco portu w Patra, jest wielki. Kilkanaście wielkich promów, frachtowce, dziesiątki TIR-ów, setki jachtów i innego drobiazgu w marinie. 72km.
27. Przeleciałem dziś 95km. Nic szczególnego po drodze, oprócz tego że zamówiłem w Arginio souflaki. Jeden patyczek plus frytki i kromka 1,2E. Prosta, pozioma droga do Arginio znienacka nurkuje we wspaniały wąwóz o stromych i wysokich ścianach jak siekierą wyciosanych. Ot, grecka specyfika. Nocleg gdzieś na polu obok szosy. Przy centrowaniu pękła mi szprycha w przednim ale nie zakładam nowej, nie chcę ruszać napompowanej pianką dętki. 95km.
28. Jezioro Amvrakia - prawie wyschnięte. Za zimno żeby się kąpać, jeszcze rano. W Arta rzeka Arachtios, sporo wody. Na prożku ćwiczy gość w wyczynowej jedynce. Obok nowego ładny, 4-ro przęsłowy kamienny średniowieczny most. Wokół Arta sporo upraw kiwi. Owoce jeszcze niedojrzałe. Wyjeżdżając z Art. niespodziewanie wpadam na jarmark. Tłumy ludzi, samochody, zamieszanie, policja pilnuje. Zaszalałem za całe 3€ kupując sobie różnych słodkości. Brązowe, półprzeźroczyste, gumowate i ciepłe, z migdałami i orzechami. Bardzo smaczne, w kraju takich nie ma. Nocuję w gaiku kiwi, a jakże. 70km.
29. Po drodze, 2km za Filippiada i 1km na zachód znajduję jezioro. Zero's Lake albo Limani Zerou jak kto woli. Piękne, górskie jezioro, czysta woda, spokój. Na brzegu opuszczony ośrodek wczasowy. Domki w stanie od ruiny do całkiem jeszcze dobrych. Łączka do rozbicia namiotu. Pilnuje tego ktoś ale się nie czepia. Kąpię się bo jest trochę słońca. Dalej, ładna dolina rzeki Louros. Kwitnie goryczka, fiołki i małe, białe kwiatki o silnym zapachu ni to maciejki ni goździka. Kieruję się na Dodoni. Mijam obozowisko cyganów, jakiś dzieciak mnie odprowadza na swoim rowerku. Niedaleko znajduję łączkę, nieźle zasłoniętą krzewami. Istne Beskidy. Ciągnie redyk, góralka pokrzykuje, dzwoneczki zbyrcą, pies zaszczeka... Zimno się robi jak cholera. 77km.
30. Rano przez niezłą górkę do Dodoni. Bilet 1€, na terenie toczą sie prace wykopaliskowe. Młode dziewczyny dłubią w ziemi, przesiewają ją, czyszczą kamienie. Wracam do Ioannina autostradą żeby nie przejeżdżać ponownie przez tą górkę. Długi na 3,5km tunel, cały z górki, ładnie oświetlony. Sama Ioannina to ładne miasto choć woda w jeziorze kwitnie na całego. Serwuję sobie zawijany placek z mięsem, serem, frytkami i warzywkiem, czyli po prostu chicken pita za 1,6E. Robię zakupy, tytoń. Dokręcam jeszcze parę km i nocuję na pastwisku. Zjawia się jakiś pasterz, usiłuje sobie porozmawiać ale nic nie kuma po angielsku. Za to dogaduję się z jego psem, za parę kawałków chleba z serem zostaje na całą noc i mnie pilnuje. Cholernik jeden, przy byle hałasie szczeka parę minut nie dając pospać i tak całą noc. 61km.
1 październik. Jadę do Aristi. Zimno. Robię błąd zjeżdżając z góry nie tą drogą. Ale przez czysty przypadek (drogowskaz kierujacy do zabytkowego mostu) trafiam na rzekę Voidomatis tworzącą kanion Vikos. Zostawiam rower grekowi pod domem i robię pieszą wycieczkę. Po 1,5 godz. tam i z powrotem dolina rzeki. Piękna rzeka o czytej wodzie, liczne źródliska, stare platany o poskręcanych pniach do 3m średnicy. Kwitną krokusy i fiołki. Jest sporo słońca wiec po drodze robię nawet mycie choć woda lodowata. Zwiedzam malutki klasztorek z kapliczką, opuszczony. Voidomatis tłumaczy się mniej więcej jako wole oko a ma to wskazywać na przejrzystość wody, jak mi wytłumaczył pewiem grek. Nocuję na brzegu rzeki, niedaleko mostu. 25km.
2. W nocy zaczyna lać i leje do południa. Wracam okrężną drogą (ach, te nachylenia) do Aristi. Zajeżdżam do tawerny, a tam ciepły piec, czekam aż dowiozą chleb, gospodyni częstuje jakimś dziwnym plackiem do mojego piwa. Zachodzi dwójka młodych i mówią po angielsku więc wyjasniam co tu robię. Stawiają mi kieliszek rakiji, którą sami zresztą popijają. Gospodyni łamie nade mną ręce, dowiadując sie że zamierzam nocować w namiocie. A ja rozbijam ten namiot w małym lasku-skwerku przed Aristi, pod piniami. 25 km.
3. Zostawiam rower z klamotami w tawernie i jadę stopem do Papingo. Tam mam czekanie w tawernie od rana do 13 aż przestanie padać i ukażą się ściany kanionu. Wreszcie wychodzi słońce. Zasuwam ścieżką do Vikos przez kanion. Widoki fantastyczne, słońce świeci, krople na drzewach się perlą. Przechodząc Voidomatis robię sobie kąpanko. Potem jeszcze 7 km drogą do Aristi a na koniec w Aristi znów do babci do tawerny. Zamawiam sobie retsinę i owczy ser, piwo. Nocleg w tym samym lasku. 0km plus 6 godzin z buta.
4 Noc sucha. Jadę do Ioannina i tu łapie mnie deszcz który wkrótce przechodzi w ulewę. Siedzę na skraju tawerny i palę fajkę. Gospodarz stawia mi uzo. Przestaje padać, wjeżdżam do miasta. Tu znów zaczyna padać. Robi się późnawo. Następna tawerna, piwo i souflaki na osłodę sytuacji. Po ulicy wałęsają się stada dzikich psów. Właśnie przeszła wataha 7 szt. W deszczu zajeżdżam nad jezioro i melinuję się na uboczu nadbrzeżnej tawerny. Czekam aż zapadnie noc i rozkładam materac miedzy stolikami. Śpię spokojnie do świtu, kiedy przyszli sprzątacze. W nocy lało i wiało jak cholera, była burza z piorunami ale pawilon był szczelny. 50km.
5. Niedziela, oczywiście wszystko zamknięte. Mam jednak chleb na dziś, oszczędnie. Ruszam dalej ale na przełęczy wpadam w deszczyk orograficzny. Muszę rozbić namiot na poboczu szosy, nie daje się jechać. Przesypiam do 14. Wszystko mam mokre. Ruszam dalej ale na 35 km powtórka z rozrywki i mam dosyć. Peleryna mi się drze, muszę pocerować. Stawiam namiot dalej od szosy. gotuję wodę na zupkę na palniku ale denaturat jakiś marny, kopci jak benzyna i palnik się zbyt rozpala. Humor pod psem. 35km.
6. Odkrywam że na rowerze może być jednocześnie gorąco do potów i lodowato zimno. Ruszyłem we mgle i stopniowo zamarzając wymyśliłem foliówki na ręce a potem poratował mnie robotnik z budowy autostrady dając robocze rękawice. Ale wkrótce dzień stał się słoneczny i pewnie dzięki temu przetrwałem. W końcu Metsowo. Kupuję żarcie i skarpety. Zaszalałem też na słoik miodu za 6€. Metsowo to ładne miasteczko na zboczu kotliny. Hotele, tawerny, warsztaty rzemieślnicze, takie Zakopane. Ośrodek narciarstwa w górach Pindos. Trafiam na pocztę i wysyłam wreszcie list do domu.W końcu sforsowałem przełęcz Kataras (nomen omen) 1700m wysoką. Długi, piękny zjazd w silnym wietrze który mną miotał we wszystkie strony. Czym niżej tym cieplej.Jeszcze kilkanaście km i paręset m w dół i robi się ciepło. Słońce praży. Po drodze pranie skarpet i wreszcie nie śmierdzę, tyle że mój lekki katar przeszedł w ciężki. Przez całą drogę przewija się autostrada w budowie. Składa się chyba z samych tuneli i wiaduktów. Nocleg koło Trigona. 67km, jakże ciężkich.
7. Przed południem jestem przy pierwszym klasztorze w Meteori. Zwiedzam za 2€, fajne freski, atmosferka, pop w sutannie, pamiątki. Przejeżdżam cała dolinę Meteori aż na same szczyty tych ostańców. Są fantastyczne, nie wiadomo co bardziej podziwiać, te ostańce czy klasztory na czubkach. Dobra droga, wszędzie autokary z wycieczkami. Do każdego klasztoru jest dojazd i co najwyżej 50m w górę schodkami. Napotkana hiszpanka robi mi zdjęcie z Meteori w tle, ciekawe czy przyśle. Zjeżdżam do Kalampaka, zaliczam piwko i dalej do Trikali. Dobra, prosta droga lekko w dół. W Trikali mała rozpusta - 4 ciasteczka z cukierni i ouzo z wodą, za 4€. Nadwerężam nieco budżet. Pogoda piękna. Nocleg na polu bawełny za Aretsiano. Katar przeszedł mi na średni. 86km.
8. Nic ciekawego. Droga prosta i równa nie licząc górek koło Domokos. Żniwa bawełniane, kombajny, wiele ciężarówek z runem. Szaleję, lody za 3€ ale fajne. Znów zaczynam nieźle śmierdzieć, kąpiel konieczna. Po drodze w Karditsa ogladam sklep z maszynkami gazowymi, niezły wybór. Dwa rodzaje pojemników - z zaworkiem i bez, przebijane. Pojemnik z gazem 2,5€, maszynka 15-30€. Trzeci dzień i nawet śladu cirrusa. Nocuję przed górką, mam dosyć na dziś. 74km.
9. 3 pasma górskie pokonane plus 3 doliny miedzy nimi. Pogoda jak u nas ładny koniec sierpnia, chłodno i słonecznie. Lamia - ładne miasto na zboczu kotliny o płaskim dnie. Nocleg przed kolejną górką, już mi się nie chce podjeżdżać. Rozbijam namiot za Gravia, w dolinie górskiej na pastwisku, z ładnym widokiem na skalistą grań z zawieszonym poniżej miasteczkiem. 75km.
10. Przeleciałem przez Amfissa robiąc zakupy. Trafił się dyskont, dzadziki (polecam) za 1,7€, pół litra retsiny 60c. Kupiłem. Niestety, flacha czerwonego wina za 2€ się nie zmieści do sakw. Teraz siedzę nad basenem w campie Apollon 2km przed Delfi za 10€ . Wykąpany pod ciepłym prysznicem, pranie zrobione, retsina wypita do obiadu. Zaliczyłem też pływanko w basenie. Przy okazji ze spodniami wyprał się bilet powrotny, cholera, musiałem suszyć suszarką. Do morza niestety jeszcze jakieś 3 dni. Mam okazję pogadać z Amerykaninem z Hawajów, zwiedza Grecję publicznymi środkam transportu, z namiotem. 48km
11. Rano - kicha z tyłu. Nadmuchałem pianki i muszę tylko dopompowywać 2-3 razy dziennie. Zwiedzam stare Delfi. Utargowałem z 9 na 5€. Duży obszar, Fajne muzeum. W Aranova robię zakupy. też miasteczko narciarskie, taki Świeradów. Dopiero jak się wyjedzie widać ścianę Parnasu. Nagie, wapienne szczyty ze stromymi białymi urwiskami, robi wrażenie. Mijam Livadia i w bok, w oliwki. 58km.
12. Dojechałem na przedmieścia Elefsina, trudno było znaleźć gaik oliwny. Na podwieczorek w tawernie 2x souflaki i szklanka czerwonego, 3,6€. Rano miałem kryzys z kolanami. Obniżyłem siodełko o 1cm, zwolniłem kadencję i pomogło ale na trochę. 88km.
13. Przejechałem Elefsinę i wreszcie Ateny. Uf, ale ruch uliczny. Trzeba jechać z lekką pogardą śmierci. Naszukałem się biura Juventuru ale w końcu znalazłem i zrobiłem rezerwację powrotu. Hajda na Rafinę. Okazało się że to zły wybór, wietrzysko jak cholera od morza. Musiałem jechać dalej aż znalazłem miejsce w gaiku figowym. Nażarłem się fig, całą noc mnie brzuch bolał. Rano przyszedł właściciel i był nieco zdziwiony widząc mój namiot. Ale nawet poczęstował świeżo zebranymi figami na które nie mogłem patrzeć, ledwo się wymówiłem. 86km.
14. Przylądek Sounion. Niezła świątynia Posejdona. Kasjerka nie dała się zmiękczyć, bilet 4€. Na asfalcie biega sobie stadko kuropatw. Z wysokości przylądka wypatrzyłem plażę i siedzę sobie teraz przy stoliku na hotelowej plaży z widokiem na świątynię i morze z jachtami i statkami. Słonko przygrzewa, kąpię się. Mam do dyspozycji prysznic plażowy, można coś przeprać. Na noc rozkładam spiwór na skrawku piasku pół metra od wody i fal. No i było fajnie, księżyc i świątynia błyszczały, ale 2 godz. przed świtem przyszło kilka większych fal i zacząłem żeglować na materacu. Musiałem ewakuować się na plażową kanapę na której dospałem do rana. Przynajmiej było miękko. 61km.
15. Posiedziałem na hotelowej plaży do południa. Potem dojechałem do megalopolis Aten na wysokości Glifada. Znalazłem niezłe niejsce na nocleg obok plaży miejskiej, z widokiem na Glifada na zboczu. 65km.
16. Ateny. Na początek zaliczyłem pałac prezydenta z jego wartą. Obu cudacznie ubranym wartownikom towarzyszy podoficer, który dba by ich nie niepokojono. Im nie wolno nawet drgnąć. Potem świątynia Zeusa. Combined ticket utargowałem na 6E, potem National Park, jest tam świetna mozaika w pozostałosci rzymskiej willi. Na placu Signoma urwał mi się wentyl od przedniej dętki, katastrofa. Jakiś skośnooki rowerzysta skierował mnie na flomark gdzie kupiłem nową dętkę. Zakładając ją przedziurawiłem i musiałem od razu ją załatać. Po południu poznałem Georgiosa, portiera w National Obserwatory na Pnyx, zostawiłem u niego rower i poszedłem zwiedzać Plaka, urocze w nocy. Zaglądam do jednej pracowni artystycznej w piwnicy a tam w dziurze w podłodze wieeelka amfora, nieco odkopana i tak zostawiona. Cała Grecja, dosłownie chodzisz po zabytkach. Obok dziewczyna robi robi pozłotę. Wieczorem nieco pogadaliśmy z Georgiosem i poszedłem z materacem i śpiworem na Pnyx, na wielki kamień w murze. Fantastyczna noc - widok na Ateny przepiękny, Akropol świeci, nad tym wszystkim księżyc w pełni. Dzwony grają, z dali dochodzi tupanie ćwiczącego pododdziału warty i greckie komendy. Gdzieś czarni grają na bębnach, jakiś mają ubaw uliczny. Całą noc nie spałem, byłem pod urokiem. 26km.
17. Rano - Akropolis, Stara Agora, Keramikos z jego muzeum, Dionizjum, nieco Plaka, "polski kwartał" w Atenach, wszystko pieszo. Ufff, mam dosyć. Pogoda gorąca. Nocuję na Pnyx, w namiocie. 0km.
18. Rano na portierni Georgiosa nie ma, zmiennik już poszedł a on się spóźnia. Przyszedł koło 9, znękany coś. Georgios ma problemy sercowe, druga żona go zostawiła i żyje na greek coffe i 5 paczkach fajek dziennie. Żegnam się uprzednio zaprosiwszy go do Polski na 2 tygodnie, ciekawe czy przyjedzie. Potem walę na plażę bo jest ciepło choć niebo lekko zacirrusowane. Po drodze przypadkiem wpadam na Morskie Muzeum. Ach, jaki piękny krążownik, wodowany w 1900 roku. Przetrwał wojny bałkańskie, 1 i 2 wojnę światową. Cała historia wyłożona i udokumentowana w muzeum na okręcie. 3 kotły, dwie maszyny parowe 4-cylindrowe, a jakie kajuty kapitańskie! Jaka messa oficerska! te mebelki, atłasy, złocona zastawa, lampy, ten napoleoński kapelusz kapitańskiego munduru! Marynarskie hamaki, kuchnia, piekarnia. Myszkuję chyba ze dwie godziny po wszystkich zakamarkach. W gablocie coś z mojej branży - trioda nadajnika radiowego, rzadkość. W Muzeum jest jeszcze replika triery i podobno nawet odbyła jeden rejs. Też jej poświęcam dłuższą chwilę. Po kąpieli wracam do Aten. Oglądam jeszcze Panhellenic Stadion i funduję sobie obiad w restauracji. Mousaki, baklawa i moje wino do tego. Razem z napiwkiem 14€, a co tam. Szukam ulicy Delighnianni skąd mam jutro autobus, okazuje się całkiem niedaleko. W budce na placu spotykam kierowcę który mnie przywiózł i umawiam się na rano. Jeszcze jeden nocleg na Pnyx, w nocy pada.
19. Zasuwam rankiem na Delighnianni, pakuję się do busa choć nowy kierowca ma niejakie wątpliwości czy rower się zmieści i grymasi. Ale namawiam go żebyśmy spróbowali no i faktycznie nie ma problemu. Za dwa dni Polska!
20. Zwykły dzionek w autobusie. Na Słowacji piękna jesień, chłodno. Prędko dojechaliśmy, we Wrocku już koło 20.30. Aaa, cholera, zagadałem się i spóźniłem się na ostatni pociąg do Zielonej. Muszę czekać do rana na Dworcu Głównym. Co jakiś czas wychodzą z ciepłej kanciapy strażnicy i robią pobudkę bezdomnym na ławce. Bezdomni nie mają im tego za złe, wiedzą że strażnik musi się wykazać. A strażnicy poza symbolicznym nękaniem nie gonią, wiedzą że bezdomny nie ma gdzie pójść do 5, kiedy otworzą dworzec autobusowy. Zrozumienie i koegzystencja.
21. O 7.30 wrzucam rower do pociągu i za 4 h jestem w Zielonej. Ale sobie walnąłem uroczystą kąpiel!