W wrześniu 2003 roku brałem udział w IV krajowym zlocie kanuistów z Zgonu do Iznoty. Po zakończeniu spływu popłynąłem dalej, przez Śniardwy, Pisę, Narew i Wisłę z zamiarem sforsowania marnego potencjalnego przejścia do dorzecza Warty, skąd zamierzałem dalej dotrzeć do Obry i Odry. Nic z tego nie wyszło, na Zgłowiączce było za mało wody. Relacja zaczyna się od chwili zakończenia zlotu w Iznocie. Płynąłem solo, na kanu z warsztatu Siacha. Zrobiłem je przy sporej jego pomocy. On robił bardziej wymagające fragmenty roboty a ja te które wymagały mało umiejętności za to dużego wkładu pracy. Tytułowe zdjęcie przedstawia właśnie tą łódkę.


1. Dzień pierwszy. Dobrzy ludzie zaopatrzyli w rozmaitą spyżę na zakończenie spływu w Iznocie, odwiązałem sznurek i hajda dalej. Wkrótce już Bełdany. Patrzę, no jest duże ale żeby aż tak... to nie. Wiaterek na 2B w pysk, no więc do drugiego brzegu i kombinuję. Ruch na wodzie duży, jakieś pasażery pływają , jachty wszelakie tu i tam. Dopływam mocno po południu do Śniardw. W lekkim strachu no bo ta rozległość.. Ale nie jest źle. Rozmiary rzeczywiście imponujące komuś z Niesłysza, ale drugi brzeg widać świetnie, falka taka na 20-25cm i wiatr w pysk of course. Pomachałem pagajem do wieczora jadac wzdłuż trzcinowisk sięgających na paręset m w jezioro i dobiłem na nocleg w Niedźwiedzim Rogu.


2. Dzień drugi. Skoro świt na łódkę i ciąg dalszy. Zrobiłem niezły kawałek zanim wiatr się rozwiał. No ale tak na wysokości wyspy już wiało 3 no i całe Seksty pod wiatr. Na kanale na jez. Roś niespodzianka - śluza, psiakość. Cumuję, pytam... za darmo nie ma. No to szykuję się do przenosin łódki. Ale ktoś tam podpływa, jeden, drugi jacht no i śluzowy macha ręką: dawaj pan do komory :) No i tak prześluzowałem się za friko. Dalej kanałem zabrałem się na sznurku za jachtem idącym na motorku do Pisza. A na przestrogę: Siedziałem sobie wygodnie z tyłu i podziwiałem widoki. W pewnej chwili zachciało mi się podejść do przodu do bagaży coś zabrać. No i idę, dociążyłem dziób, łódka zamyszkowała jak cholera, sznurek szarpnął w bok i mało co nie wyfrunąłem z łódki. Tylko wody nabrałem deczko... W Piszu (mnóstwo jachtów wszelakich zimuje tam na brzegach...) sunę sobie za stadkiem łabędzi. Część mnie ominęła a jeden uparty ciągle przede mną. W końcu wystartowaał i tak nieszczęśliwie że prosto w przewody wysokiego napięcia. Zakotłowało się, zadźwięczało, sypnęło pierzem i ptak bęc do wody, martwy zupełnie:) No to ja podpływam, za szyję i do łódki. Po południu wcześniej się zatrzymałem na noc (koło wsi Jeże), odarłem ze skóry i wypatroszyłem ptaka i na rożen ;) Piekłem zwierzaka do wysokiego księżyca a on cały czas twardy ;) Ale w końcu uznałem że dosyć i pojadłem sobie. Niezły choć twarde mięcho bez grama tłuszczu. Jadłem tego ptaszora jeszcze 3 dni po 3 razy dziennie, tyle go było. Pisa całkiem ładna. Na prawym brzegu Puszcza Piska, liczne wiatrołomy. Cały efekt psuje hałas z szosy na biegnącej o kilometr - dwa lewym brzegiem.


3. Dzień trzeci. Pisa w dolnej połowie biegu meandruje nieźle. Już nie tak ładna jak w górnej części. Łąki i krowy. Nocleg przed ujściem, koło wsi Jurki.


4.Dzień czwarty. Mały kawałek Pisy i już Narew. Miłe zaskoczenie. Rzeka całkiem ładna. Płytko oczywiście. Wysokie brzegi, liczne laski sosnowe do obozowania, jałowiec, zabudowania rzadkie, rozrzucone i oddalone. Spokój. Woda czysta, jak na dużą rzekę, oceniam że do kąpieli się nada i po przegotowaniu do picia. Przed Ostrołęką kleks w postaci wielkiej, huczącej elektrowni. Parę km przemysłowego krajobrazu. Nocuję trochę poniżej miasta, za blisko niestety. Na brzegu śmieciowisko. Trudno, zauważyłem zresztą że jakbyś bracie, nie wybierał miejsca na noc zawsze najlepsze jest kilometr dalej, za zakrętem.


5. Dzień piąty. Front ciepły który uprzejmie sie zapowiadał od przepisowych 3 dni właśnie sie dotelepał. Po południu zaczyna siapić. Trochę poniżej Rożana wybieram lasek, wygrużam sprzet. Przestaje siąpić. Wsiadam do łółdki, znowu siąpi. Niech to... wysiadam jeszcze raz i rozbijam obóz. No i dobrze, bo już nie przestaje do rana. Mijaja mnie dwa jachty idace na motorkach w dół. Tuż przy mnie, w raźnym deszczyku drugi wiesza się na piachu, bractwo wyległo z ciepłych koi i z kwadrans walczyło o tą stopę (czy raczej cal) wody.


6. Dzień szósty. Wszystko moookre...w łódce woda stoi. Organizuję się i dalej na wodę. Dzień znowu śliczny, słońce pali. Narew meandruje, wiatr mam raz z tyłu, raz z przodu. Na obiad zatrzymuję się w sośniaku, rąbię szczapy na ognisko. Już narąbane a tu szelest i z krzaków wyłaniają się dwaj mundurowi panowie. Co to, ognisko zamierzamy? Ano, zamierzaliśmy, mówię, ale chyba zrezygnujemy ;) Pakuję manele, na łódkę, odbijam i co widzę za jakieś 200m? Dwaj pozostali panowie przy samochodzie straży palą sobie ogieniek w najlepsze. Oj, panowie pilnowacze, nieładnie! Obiecałem że obsmaruję was. Dobijam do drugiego brzegu za parę km i w spokoju sobie robię obiad. Od Pułtuska koniec prądu, płynę praktycznie po stojącej wodzie, wreszcie jest w co wiosło wetknąć. Jakiś gostek ma motorówie mnie wyprzedza, staje, zawraca. Jak jestem o 20 kroków rusza pełnym gazem mi naprzeciw i mija mnie o 5 kroków. Przydała się zwrotność łódki. Jeden mach pagajem, obracam łódkę o 90 stopni i biorę falę dziobem. Sekunda spóźnienia i byłbym fiknął, ale przeczułem pismo nosem ;) Nocuję koło Pogorzelca, na wysokim brzegu. Nie ma sosen i chrustu, zapalam palniczek na denaturat.


7. Dzien siódmy. Zalew Zegrzyński. Wiatr SE, 3B. Dziób łódki niedociążony, klapie o falę. Namagam jak mogę, ciężko jest. Dalej od brzegu fala, bliżej wędkarze. Pojawia się jakaś przystań a na niej gość biegnie i macha do mnie. No to podpływam, a to znajomek z spływu. Zaprasza na herbatę, kto by odmówił ;) Dobijam do plaży a tu przy stoliku towarzystwo. Mile witają, częstują słodkościami, wędzonkami, fajkami. Istna rozpusta. Czas mile leci, pora dalej. Mówię o swoich planach a tu się okazuje że na zaporze w Dąbkach nie ma śluzy... Co tu robić, może kanałem Żerańskim... Ale staje na tym że znajomek pakuje moje kanu na dach bryki, mnie z prezentami od pań do środka i zawozi niżej zapory. Ha, ale mi się fartnęło. Piękne dzięki! Jeszcze tego popołudnia wypływam na Wisłę. No, myślę sobie, wreszcie będzie tyle wody żeby pióro schować. Ale gdzie tam, okazuje się że Wisła jeszcze płytsza od Narwi. Mijam imponującą ruinę spichlerza u zbiegu rzek. Słońce ledwo na dłoń nad horyzontem jak wybieram sobie wysepkę na obóz, poniżej Zakroczymia. A co, bedę królem wyspy. Robię obchód królestwa i są rezultaty: Na spłachciu piasku na środku wysepki rośnie krzak pomidorów obwieszony owocami. Jest tego chyba z 3 kg.


8. Dzień ósmy. Płynę, płynę.... Już się dogadałem z prawym barkiem. Umowa stoi tak: Ja będę delikatny a on wytrzyma parę km do zmiany. Muszę machać symetrycznie żeby odciski na łapach formowały się równomiernie:) Dopływam do Białobrzegów przed Płockiem i mam dosyć.


9. Dzień dziewiąty. Parę km do Płocka. Wiele się tam buduje. Most, umocnienia brzegów. Od miasta znów koniec prądu, zalew Włocławski. Na noc dobijam koło Wiecławic, namiot stawiam 5cm nad poziomem wody, na piachu i muszelkach. Móstwo opału, robię wreszcie porządne ognisko. Prawy brzeg zalewu wysoki, ma wiele uroczych miejsc do obozowania. Trafiaja sie stare jabłonie. Woda na tyle czysta że odważyłem sie umyć.


10. Dzień dziesiąty. Na wodę skoro świt. Płyne parę godzin po lustrzanej gładzi. W dali optyczne efekty typu fatamorgana. Jakieś obrazy wiszą nad taflą. Co dobre nie trwa długo i nadchodzi wiatr. Ukośnie z przodu i lewego brzegu. Przytulam się do niego jak mogę, ale ten brzeg płytki... Nawijam na wiosło wodorosty, walę o kamienie. Woda coraz czystsza, już bym się mógł wykapać a nawet herbaty na niej zrobić. Zalew działa jak niezła oczyszczalnia biologiczna. W końcu, koło 13 dopływam do zapory. Ledwie daję radę wpłynąć do portu, takie wietrzysko w mordę. Cumuję koło jakichś jachtów i na zwiady. Znajduje centrum dowodzenia, są pracownicy. Niestety, kajaków sluzować strogo zaprieszczieno. No to, mówię, pomożecie przenieść? Jasne, pomożemy. Lecę jeszcze do sklepu coś kupić i z powrotem. Już 15 dochodzi, na coś czekamy. Ktoś, coś płynie z dołu rzeki. Mówię żeby mnie za jednym zamachem, po cichu... No i prześluzowali ;) Mam bilet, a jakże, na "łódkę turystyczną". Komora ogromniasta, strach ogarnia. Jadę te 8 pięter w dół, wrociska się otwierają, wiatr jak nie wionie... No, ale w końcu na rzece znów. Mijam Włocławek, zaraz za mostem wielka niewiadoma - Zgłowiączka. Dopływam do ujścia i z miejsca próg, betonowe brzegi, kamienie... jakieś chłopaki pomagają przetaszczyć łódkę i są tacy fajni że pomagają na jeszcze dwóch nastepnych progach za jakieś 100m. Płynę przez park, element pokrzykuje za mną: Dokąd to płyniesz, Indiana Jones? Wody o dziwo, całkiem dosyć. Zanim wypłynę z miasta jeszcze trzy kamieniste bystrza. Na trzecim, pod mostem pomaga przenieść krype wędkarz (hihi). Wreszcie jakaś łączka. Słońce już zaszło jak się rozbiłem.


11. Dzień jedenasty. Płynę przez strefę ogródków działkowych. Zgroza, czego te gnojki do wody nie wrzucają. Mijam kolejne śmietniki. Dno rzeki na przestrzeni 2km wyłożone fajansowymi skorupami, nawet cały kubek znalazłem. Włocławska Fabryka Fajansu sie kłania. Oj, przydała by się jakaś grzywienka dla pana dyrektora. Bywa płytko i muszę ciągnąć łódkę. Dobrze że mam butki do chodzenia po wodzie, nie dałbym rady na tych skorupach. W końcu miasto za mną. Rzeczka traci ściekową opalizację i pokazuje lwi pazur - woda bardzo czysta, zielsko rośnie, rybki pływają, kamieniste bystrza, wysoki brzeg z sosnowym lasem, fajnie jest. Meandruje czasem tak ciasno że łódka zakretu nie wyrabia. Przeciskam się przez wierzbinę, ciskam łódką przez zatory. Na dnie łódki układa się liściasto-pajęczasta wyściółka. Coś mi biega za koszulą, faaaajno jest. Ale las się kończy, zaczynaja się łąki. Mijam Wieniec Zdrój a tu wody jakby mniej... Jadę dalej, coraz płyciej. Przepycham się przez wodorosty, w koncu nie daję rady. Muszę w gęstszych miejscach wysiadać i ciągnąć łódkę po zielsku. Już za wsią decyduję: Nie dam rady, przecieÂż tego jest jeszcze ze 30 km. Parę km wyżej woda się dzieli na Zgłowiączke i Bachorzę po połowie a już teraz nie starcza. No i zawracam do wsi. Na brzeg i rozbijam obóz, idę do telefonu dzwonić po transport. Na drugi dzień rano - patrzę a tu w rzece pełno wody! Robię wywiad, okazuje się że 3km wyżej jest MEW. Automat puszcza wodę na parę godzin mniej więcej co dobę, półtorej. Już po południu znów wody niet. Dojechałem na fali... :)


12. Dzień 12 i 13. Czekam na transport... myślałem że mnie cholera z nudów weźmie. Ale cóż, siła wyższa, dopiero na 3 dzień syn mógł po mnie przyjechać.


13. Podsumowanie. Pogoda mnie rozpieszczała. Słońce paliło, jedyny deszczyk był nocą. Wiatr przeważnie słaby, z wschodniej ćwartki. Wiosło olaminowane grubo matą na żywicę otłukłem do gołego drewna. Dno nieźle porysowaÂłem. Przebiegi dzienne: Zaobserwowałem że z jednego machnięcia pagajem przepływam długośc łódki, jakieś 5m. To daje 200 machnięć na km a jedno trwa jakieś 3 sek. Czyli na godzinę robiłem jakies 6km. Płynąc od rana do wieczora, z przerwami, te 40-50 km sie robiło. Ha, będę musiał jeszcze kiedyś zrobić to przejście wschód-zachód przez Zgłowiączke. Na pływanie pod prąd tym kanu jestem za cienki, jest za duże a ja za słaby. Może z jakimś kompanem... Pożyjemy, zobaczymy. W maju/czerwcu planuje Drawę z żoną spłynąć. A na jesień na Mazury. No, chcieliście, to macie do poczytania. Do spotkania na wodzie!