W końcu, lekko wystraszony, wyprawiłem się nad Bajkał o czym myślałem ostatnie lata. Pojechałem rzecz jasna, nowym rowerkiem :) Przejechałem jakieś 3500 km jak Google Maps zeznają i do tego dwa kawałki koleją w Chinach, łącznie 860 km. No i oczywiście, Zielona Góra-> Irkuck oraz Władywostok -> Zielona Góra, też koleją. Poniżej skrótowa relacja:
1 czerwca
Dostałem wreszcie paszport z wizami białoruską i rosyjską. Załatwiałem je przez biuro podróży ponieważ tylko w ten sposób mogłem dostać rosyjską 3-miesięczną wizę. Ale od paru dni jestem chory, mam 39 gorączki. Leczę się antybiotykiem.
2 czerwca
Przez internet kupuję bilety na kraj i Białoruś, na rzd.ru moja karta Visa nie chce działać. 20.10 ruszam, Temperatury już nie mam. 4 h w Poznaniu u Tomka czekając na przesiadkę. Następna przesiadka w Warszawie. Ląduję rano w Terespolu. Kupuję bilet do Brestu, na rower osobno i po odprawie granicznej i krótkiej podróży ląduję w Brest. Jest ciepło i parnie, podjechałem do parku i przebrałem się w lżejsze ciuchy. O 18.30 mam plackartny do Moskwy. Pośpię sobie, bo poprzedniej nocy nie przespałem. Ciekawe ile mi przyjdzie czekać na pociąg, bywa że bilety wyprzedane na najbliższe pociągi.
3 czerwca
Pospałem, rano w Moskwie chłodno i mokrawo. Na dworzec Jarosławski trafiam bez problemu, Sadowym Kolcem, pytając o drogę parę razy. Udało się kupić bilet na dziś 13.50, górna koja. Płaciłem gotówką. Bankomat nie wiem czemu nie chciał dać 10 tys, wziąłem 7+3 :) Do budynków dworców wchodzi się przez bramki sprawdzające ciebie i bagaż.
4 czerwca
Długi dzień. Były problemy z zabraniem roweru. Ani do przedziału ani do wagonu bagażowego, myślałem że pojedzie w worku jako bagaż osobisty ale nie, trzeba bilet. W końcu prowadnik decyduje - bierzemy do wagonu a na pierwszej stacji kupisz sobie "kwitancję" na rower. No i kupiłem, prowadnik biegał ze mną po dworcu szukając kasy, ledwie zdążyliśmny. Kolej działa według moskiewskiego czasu, to ułatwia. Mignęła Wołga. Ural nocą i nic nie widziałem, za Uralem płasko, bagiennie i same brzozy. Wieczorem Ob w Nowosybirsku. Wagon czysty, ludzie wyciszeni, nikt nie pije. W każdym wagonie potężny samowar z wrzątkiem, fajny wynalazek. Choroba powoli przechodzi. Kupiłem sobie wędzonego omula - są wędzone na gorąco i na chłodno, co kto lubi a także inne ryby, pierożki, warzywka itd.
5,6,7 czerwca
Dzień zleciał, 5 i 6 też :)
8 czerwca
Rano, lokalnego czasu koło 8.30 w Irkucku. Niestety, angina nie przechodzi, znów mam gorączkę. W aptekach można kupić antybiotyki bez recepty, coś kupuję i łykam. Znajduję dom Stasa, mojego gospodarza po couchsurfing. Kombinuję z meldunkiem w hotelach i w jakimś urzędzie bez skutku, w końcu przynoszę formularz meldunkowy, można je dostać na poczcie. Stas wypełnia ale na poczcie nie chcą przyjąć.
9 czerwca
Do popołudnia próbujemy przebrnąć przez zawiłości meldunkowe. Stas zasięgnął rady u znajomej i poszliśmy do innego urzędu meldunkowego. Tam jeszcze raz przepisać formularze bo z poczty stary wzór i WRESZCIE! dali rejestrację :) Żegnam Stasa. Wieczór, robię zakupy i idę odwiedzić Niewzorowów. Męczy mnie ta angina.10 czerwca
U Niewzorowów dom dostatni. Takie artystyczne małżeństwo, animatorzy kulturalni. Ona pisze książki, oboje robią krótkie, niezłe filmy i zdjęcia. W domu kot i żółw :) Idę rano po zakupy, nowy antybiotyk bo poprzedni nie działa, kubek bo stary został w pociągu i orzeszki cedrowe :) A o 10 mam interview z lokalnej TV, Niewzorowie żartownisie mnie umówili za plecami :) Całkiem zdechły produkuję się z moim kulawym rosyjskim i jeżdżę w kółko przed kamerą. Kto ciekaw, może wywiad obejrzeć TU: Zostaję jeszcze jedną noc, bo jestem cienki.
11 czerwca
Rano pożegnanie i ruszam na Olchon przez góry. Syntet. penicylina chyba działa, czuję się lepiej. Chłodno i pochmurno, wiatr zachodni. Na 50 km koniec asfaltu za to początek deszczyku, błota i na dodatek pod górę. O 14 mam dość, stawiam namiot i sobie choruję. Las niewysoki, dominuje brzoza, trochę sosny. Za to podszycie bogate, mnóstwo teraz kwitnących gatunków, wiele mi nie znanych. Zero komarów. 63 km
12 czerwca
Dojechałem do Małego Gołousnego. Tam kawałek asfaltu, zapędziłem się i przejechałem zakręt :) 12 km pomyłki. Wróciłem, skręt w gruntową i coraz gorszą drogę, wielkie kałuże i błoto. Na 60 km wpadłem w kałużę i nabrałem żółtej gęstej wody do lewej sakwy. Co było robić, stawiam namiot i suszę wszystko. Przejechało 13 quadów (teraz wiem kto tak pokiereszował drogę) ale nie jechali do Buguldiejki. Komarów więcej. Słaby jestem. 63 km.
13 czerwca
Z gór zjechałem do Buguldiejki. Od Bajkału duje chłodny wiatr. We wsi robię zakupy i dalej w drogę. Wczorajsza droga przypominała tor przeszkód dla czołgów, dziś już dużo lepiej. Ale leci w górę i w dół, podpycham rower pod kolejną górkę gdy wtem zatrzymuje się spory terenowy samochód. Chłopaki raz dwa mnie spakowali do środka i podwieźli do Pawłowa skąd już asfalt do Elantsy. Tam podobno jest buriacki prazdnik, jest szansa być na jego drugi i ostatni dzień. Jadę kilka km za Elantsy, stoi policja, z bocznej drogi duży ruch. Pytam gdzie prazdnik i okazuje sie że właśnie tu skręcić. Ale już wieczór, samochody podnoszą straszny pył, zjeżdżam w krzaki i nocuję na łączce przy rzeczce. 85 km.
14 czerwca, niedziela.
Wstaję o 5, ruch zerowy. Podjeżdżam do miejsca gdzie prazdnik. Kotlina pośród niewysokich, na jakieś 200 m bezleśnych górek, średnicy ze 3 km, przecięta rzeczką a na jej środku jedna mała górka. To ta święta, Erg. Wokół niej krąg z płaskich kamieni a na nich ofiary - drobne monety, papierosy, ciastka, jedzenie, co tam kto miał. Stoją słupy świątecznie przybrane wstążkami. Na uboczu ger (jurta) szamański. Na równinie plac wielgachny, ogrodzony i oświetlony. Mnóstwo samochodów, namiotów, parę gerów drewnianych, z bali, ośmiokątnych. To biura, jadalnie i bud. gospodarcze. Estrady, place zabaw dla dzieci. Ogólnie jarmark, odpust, stragany, jadłodajnie wszelakie. Jeszcze wszyscy śpią. Dziś pokazy tańców kołowych, zawody zapaśników, oficjalne zakończenie i nieoficjalny krąg taneczny wokół góry Erg. Wczoraj było strzelanie z łuku i jakieś konne zawody, szkoda że nie byłem. Naoglądałem się, pojadłem tubylczego jedzenia. Wieczorem wszyscy się rozjeżdżają, znów tumany kurzu. Zostaję w opuszczonym już Press Center na noc.
15 czerwca
O 7 rano start. Pusto, wszyscy wyjechali. Droga do Sachorty, skąd chodzą promy na Olchon pół na pół asfalt i szutrówka. W barze gość postawił setkę, wypiliśmy za Rosję i Polskę oraz nieźle podyskutowaliśmy politycznie :) Już na promie widzę że zostawiłem w barze kurtkę. Chodu z promu, rower do ludzi i stopem z powrotem. Obróciłem w 2 godziny a pożytek z tego był taki że w barze zjadłem zupę. Prom darmowy ale droga do Chużiru na wyspie - straszna. Tarka piaskowo-kamienna. Po 15 km mam dość, zjeżdżam do zatoczki przy Elga, nieźle w dół i po strasznym piachu. Jak ja stąd wyjadę? :) Na dobitkę Bajkał (konkretnie Małe Morze) kwitnie, żółta śmierdząca wstęga przy brzegu. Znajduję czystszy kąt i stawiam namiot. Herbata na wodzie z Bajkału :) 65 km.
16 czerwca
Przesiedziałem dzień na brzegu. Obadałem jak stąd wyjechać. Są dwa warianty, oba kijowe :) Pozastanawiałem się z mapami nad dalszą drogą. Ze 3 razy ugotowałem makaron :) Nawet się wykąpałem i przeprałem ciuchy. Woda zimna, tak na jakieś 10 sek :)
17 czerwca
Jakoś wypchałem rower z buchty i robię 25 km cholernej drogi do Chużyru. Naprawdę, nie chcecie tamtędy jechać :) A we wsi - sporo różnych turystycznych sklepów i piękna zatoczka ze Skałą Szamanki. Siedzę pod sosną i kurzę fajkę, jaskółki śmigają, mewy, zimny wiatr od wody, słońce i odległy biały brzeg Małego Morza. Mam za 2 godz. marszrutkę do Irkucka, nie będę tą drogą jechał jeszcze raz :) Po drodze musiałem się wysikać i zgubiłem mapę, wyleciała zza koszuli. Szczęściem Niewzorowie byli w mieście i poratowali przysznicem, noclegiem i mapą. 25 km.
18 czerwca
Dzień słoneczny, o 9 ruszam. Zakupy na bazarze. Zrobiłem 69 km z czego z 7 pchania :) padłem w lesie za jakąś wsią. Meszki.
19 czerwca
Ruszam w kiepskiej kondycji i nastroju. Mam przewlekłe zapalenie oskrzeli czy co... Po 45 km wreszcie wyjeżdżam z gór. Dziś też pchanko :) A w Sludiance prawdziwa ruska obszczaja bania za jedne 125 rb. Jeden Rosjanin z polskimi korzeniami służył za przewodnika po bani. Nawet małą przepierkę zrobiłem. Po południu spotkałem Michała, bikera z Niemiec. Pojechaliśmy kawałek razem, wieczorem ognisko, makaron, herbata. Ale razem nie będziemy jechać, decyduję, on ma 22 lata i jedzie szybciej. W suporcie coś mi już nieźle trzeszczy. W Ułan Ude muszę naprawić. 77 km
20 czerwca
Dziś droga płaska. Ruszam o 7, Michał jeszcze śpi. Od spotkanego rowerzysty mam namiar na serwis w Ułan Ude. Przy drodze, w beczkach wędzą omule i sprzedają. Kupiłem sobie, fajny był. Nocleg przy starorzeczu rzeki Pierejemnej. 95 km.
21 czerwca, niedziela
Nad lasem w bezwietrznym powietrzu widać kolumny rojących się owadów. Wysokie na kilkanaście m, wyglądają jak słupy dymu. Trwają kilka minut, potem się rozsypują, mijam ich kilkadziesiąt.W Babuszkino zjadłem zupę w knajpce a kiedy kurzyłem popobiednią fajkę, złapałem znów Michała. Pojechaliśmy jeszcze 30 km, teren płaski i bagnisty. Nie ma gdzie postawić namiotu więc na nocleg do turbazy, parę km na lewo nad Limanem Bajkalskim. Trafia się fucha, zajmujemy mały domek w kącie, są 2 łóżka i stół. Michał idzie się kąpać, ja nie. Dla mnie za brudno, za tłoczno, za płytko.
22 czerwca
Ruszamy o 8 a po godzinie decyduję się w końcu sprawdzić zacinającą się kierownicę. Michał jedzie dalej. Dolne łożysko w rozsypce, odwrotnie założyłem. Daję górne na dół, kulki z dolnego na górę, podlewam smarem do łańcucha i wreszcie jest OK. Ale na tym nie koniec, łapię gumę w przednim. Zakładam nową dętkę a po 10 km znów kicha. Brak opaski zakrywającej otwory na szprychy. Naprawiam i pompuję słabo, może dojadę do UU. Łożysko, opaska.. jak ja składałem ten rower!? :) Wiatr z tyłu, świetna jazda, 128 km.
23 czerwca
Robię 25 km do Ułan Ude. Dość długo szukam warsztatu, ale w końcu znalazłem a chłopaki darmo usunęli usterki - nowe łożysko kiery, skręcil na Loctite suport (ja go zakręciłem za luźno i się nieco gibał), dali opaskę na koło. Jeszcze dali herbaty i pozwolili napisać maila. Tu reklama - Ułan Ude, Puszkina 19, jakby ktoś potrzebował. Oj, jak fajnie się jedzie kiedy nic nie piszczy :) Dojeżdżam do Iwołżyńska i skręcam w bok. Parę km do buddyjskiego datsunu. Na ogrodzonym terenie kilka świątyń w chińskim stylu, kilkanaście domów gdzie lamy i ich uczniowie. Datsun wyrabia rękodzieło - figurki odlewane z brązu (mogłem się przyjrzeć procesowi), rysunki, ozdoby. Spotykam tam Chińczyka, też jedzie do Mongolii. Zrobił mi zdjęcie i obiecał wysłać. Nocleg w krzakach za datsunem, obok innego namiotu. Wieczorem zjawia się Tamara, palimy ognisko i oganiając się od komarów pijemy dziwny ziołowy czaj Tamary :)
24 czerwca
Rano o 9 jeszcze zachodzę na modlitwę buddyjską. Recytacja w sanskrycie, co jakiś czas mocny akord na bębnach, czynelach i trąbie. Pożegnałem Tanię i w drogę. Wiatr czołowo-boczny. Szeroka dolina okolona niewysokimi górami. Nocleg w zakomarzonej wiklinie. Ledwie rozbiłem namiot a tu z krzaków wychodzi policjant :) Obejrzał moje papiery i poszedł. Zaczyna padać drobny deszczyk, pierwszy od Irkucka. 75 km.
25 czerwca
Gusinooziersk - straszne miasto. Chciałem dojechać do jeziora ale w połowie drogi zrezygnowałem. Ulice- piasek i pył. Za miastem przełęcz ze świętym miejsce, fajny widok na jezioro Gusinoje. Dalej przy drodze trafiło sie bajorko zamieszkałe przez jedną kaczkę, wykąpałem się. Kaczka cały czas latała nade mną i kwakała :) Jem obiad w Poworocie, tylko 260 rb. Upał cholerny. Dwa razy zmieniałem przód, łaty puszczają. Nocuję w rzadkim sośniaku, dokuczają muchy. 82 km.
26 czerwca
W nocy przyszedł północny wiatr. Wstałem o 5 i w drogę z wiatrem. Do Kiachty jednym ciągiem 68 km :) Zimnisko, wietrzysko i nawet popaduje. Dosyć zmarznięty zamówiłem sobie hotel za całe 500 rb :) Prysznic, zakupy, pranie rzeczy. Ponownie spotkałem Suna, tego Chińczyka z datsunu, właśnie wyjeżdżał z hotelu. Mówił że spotkał Michała po drodze. Kiachta - miasto z dużym garnizonem. A właściwie duża wieś. Kilka asfaltowych ulic, względny porządek. Nie mam gdzie wymienić rb na tugriki, nawet w Rosbanku. Rozpadało się nieźle, dobrze że nie pojechałem dalej.
27 czerwca
Do granicy tylko kawałek. Okazuje się że na rowerze nie przepuszczą. Na szczęście trafili się 4 Francuzi w dwóch landrowerach, jadą na Gobi. Rower na dach, klamoty po katach upchane a ja do środka. Po 3 godzinach, kilkunastu świstkach, kilku okienkach jesteśmy w Mongolii. Wymieniam piorunem u konika rb na tugriki i dostaję harmonię banknotów, setki tysięcy :) Za SucheBator spotykam parę Belgów, jadą na północ. Mówią że widzieli i Michała i Suna. Pogoda świetna, nie za gorąco. Droga zadbana. Widać że tu mało ludzi mieszka. Czasem 1 jurta robi za wieś. Nocleg nad rzeką YerooGol, w lasku, wśród koczujących wczasowiczów. Rzeka brudna.
28 czerwca, niedziela
W nocy umpa-umpa i inne hałasy. Rano katastrofa. Jakieś gnojki podziurawiły mi opony, ukradli siekierkę i gumy, urżnęli kabelek od licznika. Przednie koło dobrzy ludzie znaleźli 50 m dalej na drzewie. Co było robić, poskładałem, pokleiłem i do Darchan. U wulkanizatora łatam dętkę, idę na targ i kupuję nową dętkę, nową gumę-trok i trochę łatek. Przypadkowy gość zaprosił do domu i dał obiad a potem odwiózł na szosę żebym nie błądził :) Na szosie wstępuję na herbatę do baru a tu złowił mnie właściciel. Łamanym rosyjskim sugerował darmowy nocleg a skasował 12000 tgr (24 zł). Kij mu w oko.
29 czerwca
55 km do Bayangol machnąłem do południa. Zakupy. Za miastem miła niespodzianka, rzeczka całkiem czysta. Byczyłem się i kąpałem do 18 a kiedy się zachmurzyło i pochłodniało, ruszyłem dalej. Powiał wielki wiatr. Pojechałem jeszcze 20 km w zadymie pyłu podniesionej z stepu i zakotwiczyłem w jakimś lasku. w sumie 73 km.
30 czerwca
Dziś fajna jazda, wiatr z tyłu, silny. 1/4 do 3/4 chmur. Szerokie bezleśne doliny wśród wysokich łysych wzgórz. Nic ciekawego oprócz tego że zniknęły przydrożne bary. Nigdzie wrzątku na herbatę :) Jakieś 20 przed U.B. jakiś koreańczyk na motorze chciał pogadać, zrobił zdjęcie. Nocleg za murkiem zagrody dla bydła. Machnąłem 115 km.
1 lipiec
Od rana w Ułan Bator. Po krótkim boju poległem w chińskiej ambasadzie. Potrzebne zaproszenie, skąd ja je wezmę?? Szukam drogi do Begza, mojego gospodarza z couchsurfing, ktoś wskazuje na mapie U.B. drogę autobusu 20 :). Taki rysunkowy mam adres Begza - autobusem z głównego placu jedź do komina, potem na lewo koło płotu, ze dwie furtki i już mój ger :) Jadę oczywiście rowerem. Begz jest biednym ale serdecznym i optymistycznie nastawionym człowiekiem, mieszka na faweli, hoduje 4 krowy, cielaki i byka (a w mieście nie wolno), robi jogurt i z tego żyje z żoną i kilkoma dziećmi. Jest tylko prąd, nie ma wody, trzeba przywozić w bańkach wózkiem. Ale jest komp z netem, wysyłam prośbę do Leo Hostel w Pekinie, może zaproszą, pozostaje czekać. Jak na mój angielski rozmawiam sporo z Begzem. Jeszcze do nieodległej łaźni wziąść prysznic.
2 lipiec
Rano do miasta. Zdobywam fałszywy booking na samolot do Pekinu (w ambasadzie wymagają bookingów czyli rezerwacji na wjazd i wyjazd z Chin). Zwiedzam buddyjską świątynię i Black Market. Przy bramie ubrany na ludowo Mongoł przygrywa i przyśpiewuje. Całkiem fajnie, płacę. O 16 wracam. Brak opdpowiedzi z Leo Hostel. Ale jest mail od Michała, jest w U. B. i ma ten sam problem z ambasadą. Wyznaczam na 11 jutro spotkanie, może coś wymyślimy.
3 lipiec
Pod ambasadą spotykam Michała. Jeden Francuz radzi iść do UB Guesthouse, tam podobno pomogą. I rzeczywiście, wkrótce zjawia się gość który za 20 000 tgr załatwia zaproszenie od Leo Hostel oraz fałszywe bookingi w obie strony i to w 2 godziny :) Ktoś kradnie mój licznik z roweru. Niestety jest piątek a ambasada czynna dopiero w pon. Idziemy z Michałem na Black Market. Dętka, licznik, spinka do łańcucha, tytoń.
4 lipiec
Zleciał kolejny dzień. Daję Begzowi 20000 tgr na zakupy baranich głów, mąki i kasz. Podarowałem mu też sweter, raczej się nie przyda bo ciepło a zajmuje miejsce. Namawiam Begza na naprawienie słonecznego grzejnika do wody jaki został po poprzednich turystach ekologach :). Rano zaczynamy. Tu w jurcie każdy zna swoje obowiązki. Dwie dziewczyny, chłopak, sam Bezgz z żoną gładko przechodzą przez wszystkie fazy dnia.
5 lipiec, niedziela
Deszczowy dzień a na wieczów burza. Ger trochę przecieka. Dziwne rzeczy dziś na obiad jadłem. Rano jakąś mąkę z jogurtem, na obiad baranie łby i kapuśniak z kaszą. Wszystko bez soli i przypraw. Solarowi odpuszczamy, robimy z Begzem siatkę do suszenia placków z kaszy i jogurtu na zimę. Pożegnanie.
6 lipiec
Rano obaj z Michałem zanosimy do ambasady nasze lewe papiery :) Drobne poprawki i panienka z okienka odbiera. Teraz tylko do banku zapłacić, trzeba pokazać kwit przy odbiorze. Ciekawe czy dadzą wizy? :) Odbiór za 4 dni robocze (lepiej brać normalną niż ekspresową wizę) a tu pracują tylko 3 dni w tygodniu. Zeby nie siedzieć gospodarzom na chatach jedziemy z Michałem jakieś 45 km w upale za miasto, nad rzekę, pobiwakować do czasu odbioru wiz. Rzeka czysta, mnóstwo wczasowiczów ale znajdujemy kącik na rzadko odwiedzanej działce. Oczywiście kąpanie i pranie. Woda zimna.
7 lipiec
Trochę roboty przy rowerze. Zakładam licznik, dokręcam, reguluję, smaruję. Michał szyje sakwy. W nocy przyjechał gospodarz i narobił szumu ale jak zagadaliśmy w obcych językach :) to zmienił nastawienie i pozwolił zostać.
8 lipiec
Pranie i nuda. Michał i ja uczymy się rozpalać ogień krzesiwkiem turystycznym i gotujemy wodę na Michała superpiecyku paląc krowim łajnem :)
9 lipiec
Nicnierobienie. Policzyłem dystans w Chinach i wyszło mi że się wyrobię w 30 dni (tyle wizy dają).
10 lipiec
Rano doskok do U.B. Jadę wcześniej żeby nie w upale i czekam w lasku koło miasta. Pod ambasadą byłem o 14.30, Michał już był. Odbiór wiz, hurra, dali! Ruszamy za miasto. Michał znalazł niezłe miejsce 25 km od miasta. Ale było 3 km pchania rowerów po kamieniach, łąkach i wertepach. Rozpijamy flaszkę wina które sobie obiecaliśmy jak dostaniemy wizy :) W sumie wyszło 72 km.
11 lipiec
Ruszamy o 8, wiatr dobry, do 14 robimy 81 km do Bayan. Jemy obiad. Robi się gorąco. Czekamy w knajpie do 19, aż nie pochłodnieje i można już jechać. Droga płaska, asfalt dobry. Dokręcamy jeszcze 20. Nocleg na boku drogi, w dołku na stepie. Przychodzi stadko suhaków i nam się przygląda a my im :) Drobna awaria, rozkręcił mi się bagażnik ale mam zapasową śrubkę. 111 km.
12 lipiec, niedziela
Wokół wielkie nic. Parę stadek suhaków, zając, lis. Na 70 km zajeżdżamy do restauracji na obiad i tu utykamy. Czołowy wiatr jaki był cały czas przybrał na sile i nie idzie jechać. Niebo szare, jest gorąco. Wiatr z południa, z pustyni. Ale szefowa kuchni zaproponowała nam darmowe spanie w ger na podwórku, zostajemy.
13 lipiec
Dziś jazda przy silnym czołowo-bocznym wietrze. Michał prowadził a ja się wiozłem na zawietrznej. Jest nie do zdarcia, ech, młodość... W Choyr brak chleba, jedziemy dalej na ciasteczkach. Obiad jemy w rurze przepustu pod szosą, jest chłodniej. Gdzieś niedaleko kopalnie fiołkowej skały, prawie jak ametyst, okruchy urobku przy drodze. Ciekawe co to, biorę próbki. Na pustyni stada śmiesznych wielbłądów, przy drodze zdechłe zwierzęta w różnym stopniu rozkładu. Jakby ktoś tamtędy jechał, polecam spróbować ajraku (ayrag). Taki napój z kobylego mleka (w innych krajach zwany kumysem) i niełatwo go dostać. Nocleg wśród baraków po chińskich robotnikach. 83 km.
14 lipiec
Duuużo niczego :) W Ajrag obiad i lecimy dalej. Nocleg na osiedlu przy przystanku kolejowym w warsztacie-rupieciarni. 120 km.
15 lipiec
Machnęliśmy 70 km do Sajnchand. Na ulicy podpity gość zaprosił do geru na jedzenie. Dostaliśmy rosół z makaronem na baraninie, fajki i jakąś sałatkę na ostro. A na pożegnanie kazali sobie zapłacić :) Przepłaciliśmy o 100%. Za to na wyjeździe z miasta złapaliśmy okazję do Dzamyn Uud, całkiem darmo i zarobiliśmy dwa dni choć straciliśmy 200 km Gobi. Nocleg w czymś w rodzaju hotelu w jurtach. Szef zażyczył 50, stanęło na 10 tys. A wieczorem się okazało że to jakiś żartowniś, przyszła obsługa i zażądała 45 tys. Targowaliśmy się zajadle, nawet znalazłem człowieka który znał rosyjski i mógł pośredniczyć. W końcu wobec groźby że sobie pójdziemy, stanęło jednak na 10 :)
16 lipiec
Rano na granicę. Nie da się pieszo czy przejechać rowerem ale stoi tam kilkadziesiąt złomów UAZ-ów. Od łebka 50 tys! W końcu przewodnik niemieckiej wycieczki znajduje nam gościa który nas obu z rowerami weźmie za 10. Na etapach przechodzenia granicy wyścigi, przepychanki, stłuczki a nawet bójki :) Kobiety-kierowcy nie ustępują mężczyznom. Kilka razy zdejmujemy rowery i bagaże do kontroli i prześwietleń. Chińczykom wyszedłem za gorący na termowizji. Przyszła funkcjonariuszka medyczna, wzięła do izolatki i termometr pod pachę :) Było OK i w końcu z marudzeniem ale przepuścili. Po 4 ciężkich godzinach wreszcie Chiny. W Erenhot (miasto zadziwia klasą, chińczyk na rowerze to mit, wszyscy tu jeżdżą elektrycznymi skuterkami) spotykamy Joyca, filipińczyka. Pomógł z wymianą tgr na juany, znalazł bankomat, zaprosił do domu, przenocował, wyprał i wykąpał ryzykując konflikt z girlfriend. Złoty człowiek. Michał choruje, bóle brzucha itd. A ja z Joyce do chińskiej restauracji. Istna rozpusta: Długa lada z dziesiątkami dziwnych potraw, bierzesz co chcesz i ile chcesz. Zapłata nie od tego zależy tylko od tego ile zostawisz na stole niezjedzone :) Siadamy do stołu w który jest wbudowana patelnia i płytki indukcyjne. Smażymy i gotujemy dziwne składniki. Kiedy już pękam w szwach, Joyce przynosi talerz owoców. No i pierwszy raz jem pałeczkami.
17 lipiec
Rano Michał zdrowy. Pakuję klamoty i na dworzec bo jadę do Jining. Kontrola, prześwietlenie, znajdują nożyczki :) Wielki problem jak je przewieźć - nie wolno niebezpiecznych przedmiotów w wagonie! Dzięki intensywnej dyskusji Joyca i jego chińskiego kolegi z ochroniarzami, w końcu przepuścili. Dobrze że nie znaleźli kozika :) Rower podróżuje oddzielnie. Bilet za mnie 38 a za rower 18 juanów. Cholera, bez pomocy bym nie zdołał odjechać. Pociąg OK, miejsca numerowane. Rower czekał na miejscu. W Jining po dużym deszczu i chłodno. Duże miasto, wyjeżdżałem z niego jakieś 2 h, plątając się po różnych ulicach i dziesiątki razów pytając o drogę. Mam nadzieję że wyjechałem właściwą :) Nocleg na mokrym polu. Michał został jeszcze w Erenhot, ma kłopoty z pobraniem kasy z bankomatu. A potem jedzie dalej na południe, do Tybetu. Smutno trochę znów samemu być...
18 lipiec
Do południa pogoda i droga OK. Obiad w knajpce w Sinhue. Powiedziałem czefan i dostałem miskę ryżu i michę dziwnego warzywka z woka. Cała familia robiła zdjęcia jak jadłem pałeczkami :) 30 juanów czyli 20 zł, trochę drogo. Po południu dwie burze i siąpawka. Nocleg w polu/ogrodzie na wolnym skrawku. Ciężko go było znaleźć. Wzdłuż drogi, na wzgórzach zrujnowane wieże strażnicze chińskiego muru. 95 km.
19 lipiec, niedziela
Nic istotnego. Na końcówce pobłądziłem w Xuanhue ale na kolację kupiłem tanio pomelo. Nocleg w polu - wąziutką ścieżką między uprawami kukurydzy, przeskakując elementy nawadniania... 105 km.
20 lipiec
Rano siąpi, potem słońce. 2 tunele, sporo pod górę. Za tunelami znów deszcz ale krótko. Miał gdzieś tu być Mur, ale ni widu ni słychu. Za to jakaś współczesna świątynia buddyjska w głębi doliny. Do hotsprings w Chichen 13 km w jedną stronę i czuję komercję, odpuszczam. Nocleg w lasku, ognisko. 76 km.
21 lipiec
Koło południa trafiają się ciepłe źródła Tzien Miao. Za 10 Y zafundowałem sobie kąpiel w gorącej wodzie. Potem spotkałem chińskiego bikera, pchaliśmy razem rowery na dwie przełęcze. Kawałek malowniczych chińskich gór. Tylna opona kaprysi, raz w jednym miejscu nie chce wyjść a w innym wychodzi za dużo. Jakbym nie kombinował, opona bije. Nocleg na wzgórzu przed Fening, mój kompan pomknął dalej mimo wieczora. 97 km.
22 lipiec
Długaśne doliny o płaskim dnie, obramowane śmiesznymi górkami wyrastającymi stromo wprost z podłoża. Chiny - kraina kukurydzy. Chińska chata - kwadrat muru, ozdobna brama, domek wewnątrz przyklejony do tylnego muru. Twierdza. Kupiłem chińską ostrą i na oleju przyprawę w słoiku, mając marną nadzieję że to dżem. Nie wiem czy zużyję... :) Też dwa zielone jajka. Smakowały słono, kwaśno i pieprznie. Da się zjeść. W knajpce dziś jadłem dziwną sałatkę i kartofle w paseczkach z woka, pałeczkami oczywiście :) Dziś zaszalałem, wydałem chyba z 50 Y. Chińskie tunele, nieoświetlone i długaśne, na dobitkę najczęściej pod górkę, tych szczególnie nie cierpię :) Jadę oczywiście ze światełkami. Opanowałem też technikę podjeżdżania przełęczy - czepiam się ciężarówy, jadą 5-15 km/h. Dwie przełęcze się tak udało zrobić. Na wieczór ledwie postawiłem namiot, burza. Brakowało 1 odciągu tropika (nie było jak szpilki wbić) i tam trochę przeciekało. 120 km.
23 lipiec
Kawałek drogi na parę km przez jakiś ośrodek przemysłowy się trafił, istna katastrofa. Zero nawierzchni, błoto, dziury i kałuże. Ruch znaczny. Ale za to wpadłem do robotniczej knajpy na piwo i nabrałem sobie na talerzyk chińskich specjałów. W tym coś co napewno było smażonymi larwami :) Wszystko dzielnie zmłóciłem, dobre było. Potem znów pchanie pod dwie przełęcze, jedną dużą i drugą mniejszą. Ładne góry. Nocleg w korycie suchego potoku. Siedzę i słucham jak grzmi, pewnie będzie deszcz. Na kolację mam też winogrona, są dosyć drogie, 15 Y/kg. 95 km, jakieś 50 km przed Xinglong.
24 lipiec
Dziś dwie przełęcze i dwa kawałki gór. Na osłodę piękny przełom rzeki między Xinglong a Banbishan. Skręcam na lokalną drogę do Quinglong, może zobaczę kawałem Muru. Dolina pełna sadów jabłoniowych. Tysiące drzew, na nich miliony jabłek, każde wisi w papierowej torebce. Tu i ówdzie przeleci wielgachny fioletowy motyl, chyba z 10 cm rozpiętości. 112 km. Przejechałem już kawałek Chin i nie widziałem cmentarza. Gdzie oni grzebią zmarłych? Pod podłogą, w polu? Bo chyba ich nie zjadają na stypie? :)
25 lipiec
Dziś pała z nawigacji. Byłem w Qianxi i chciałem prosto do Qinhuangdao a wylądowałem w Qinlong. Jak ja to zrobiłem? :) Ale na mojej dwumilionówce trudno się jedzie. Brak numerów mniejszych dróg i chińskich nazw miast a oni nie znają łacińskiego alfabetu. Nie widziałem jeszcze kraju w którym tak dużo się buduje, czasem bez sensu. Ostatnie 40 km to droga w budowie. Dobrą drogę zaorali i robią nową, dwa razy szerszą, mosty zmieniają... Na szczęście jak już wyjechałem z kurzu, trafiłem na kaczy strumyk w którym się wykapałem. Nie widziałem też tak zasyfionego kraju. Wszystko co za murem domu a nie jest polem - to śmietnik. Nie istnieje żadna gospodarka śmieciami czy jakieś zbiorcze wysypiska. Ulubione miejsce wysypywania śmieci to pobocza dróg. Pogoda dziwna. Brak błękitu, od rana do wieczora mgiełka przez którą pali słońce. Jedynie z postępem dnia rozrzedza się trochę i unosi. Krajobrazu prawie nie widać, wilgotność bliska 100%, nic nie schnie, bezwietrznie. Zrobiłem 116 km, szkoda że w kółko :)
26 lipiec, niedziela
Do 15 machnąłem 95 km i teraz leżę nago w lasku. Wieje od morza ale wiatr nie przynosi ochłody, wilgoć. Cały jestem mokry. Wjadę do miasta rano. Dziś w knajpce jadłem dziwną zupkę, coś jak ciepłe zsiadłe mleko z przyprawami, niezłe. Trafił się też czysty strumyk i się wykąpałem, ale od tego czasu z powrotem jestem słony :) Dziś 11 dzień w Chinach, zostało jeszcze 19. 16-go muszę przekroczyć granicę.
27 lipiec
Przebiłem się przez Quinhuangdao i po 40 km wreszcie Pacyfik. Posiedziałem do południa na małej plaży, potaplałem się, ostrzygłem brodę. Trafiłem na szosę ciągnącą się wzdłuż brzegu, nie ma jej na mapie. Po drodze jakaś świątynia, tłum ludzi ale bilet 60 Y więc sobie odpuściłem. Wolę kupić owoce. Trafiła się przy porcie robotnicza knajpka, wrąbałem michę mnakaronu na ostro. Ciężko było zwalczyć go pałeczkami ale wytrwałem, ku radości kibiców :) Między szosą a brzegiem ciągną się stawy hodowlane małży wszelakich, sprzedają je wszędzie. Na 95 km dzika plaża za stawami, tu nocuję. Słońce za mgiełką jak księżyc, można na nie patrzeć. Woda ciepła.
28 lipiec
Rano ważna świątynia buddyjska. Tysiące ludzi, setki samochodów, jarmark, zgiełk, stragany, żebracy ze zdeformowanymi nogami na wózeczkach, każdy ma głośnik z którego serwuje błagania :). Wewnątrz murów 3 chramy/pagody pełne spacerujących, modlących się, posągów i malowideł. Na dziedzińcu płoną na paleniskach trociczki. Do południa zabawa w chowanego z deszczem. Ciąg dalszy hodowli małży. W Xingcheng piękny kawałek wybrzeża, zagospodarowany jako park. Wielu odwiedzających. Zauważam że poluźniły mi się szprychy, jutro centrowanie. Jeden nypel prawie się odkręcił :) Trafiam też oponę 28" na tył, 100 Y. Wydaje mi się za drogo, nie biorę. Będę tego żałował do końca wycieczki :) Pod koniec dnia trafił się stawek w kamieniołomie, woda czysta, popływałem. Nocleg na porzuconym (!) sadzie między Xingcheng a Huludao. 114 km.
29 lipiec
Rano machnąłem 60 km do Jinzhou, dość łatwo znalazłem dworzec. Kupiłem bilet i tu zagwozdka - gdzie agencja od bagaży? Znalazł się na szczęście młody Chińczyk który pomógł. Niestety, dwie agencje jakie znaleźliśmy nie gwarantowały że rower dojedzie razem ze mną, a raczej 2 dni później :) No to zwrot biletu, idziemy na autobusowy naprzeciwko. Nie ma busa do Jilin ale jest do Shengjang. No to biorę, 44 Y, i do agencji od bagażu, żeby rower pojechał ze mną. Owszem, pojedzie za 100 Y :) Trudno. Koło 18 jestem w Schengjang. Nie ma busa do Jilin ale jest pociąg :) No to biorę bilet, pomaga młoda Chinka. Kołomyje z rowerem. Okazuje się że może pojechać ze mną jako bagaż osobisty, w worku. No to rozbieram, pakuję wszystko w 3 paczki, razem ze 35 kg i do poczekalni. Pociąg o 00.40. Tu wejść na dworzec niełatwo. Przechodzisz kilka bramek i posterunkow a na peron wpuszczają 10 min przed odjazdem :) Reasumując, jak nie masz do pomocy tubylca to nie masz szans podróżować z rowerem. Ja miałem szczęście, na wszystkich dworcach ktoś mi pomagał, nierzadko marnując 1 czy 2 godz. własnego czasu. Kupiłem bilet "stojący", siedzących nie było.
30 lipiec
Kołomyi ciąg dalszy. Pociąg się spóźnia. tłum się ustawia do bramki, napięcie narasta :) Jak ja zaciągnę te 3 toboły? Odsłoniłem tylne koło, będę ciągnąć rower pod pachą. Ustawiłem się dobrze, zlatuję z rowerem po schodach, ktoś pomaga z sakwami. A na peronie klops - kierpoć i prowadnik nie chce mnie wpuścić. A nie ma nic bardziej formalnego niż chiński urzędnik. Uprzejme "nie" jest niezłomne. Mój chiński pomocnik tak to nazwał "no please in China!" Rower za duży a w pociągu tłok jak cholera. Składam modlitewnie ręce, zaśpiewuję parę razy please!. W wagonie tłumek zareagował, się ścieśnił, pasażerowie coś tam zagadali i w końcu kierpoć wpuścił. Wsiadłem ostatni na peronie, pociąg już ruszał :) 6 godzin stania w tłoku, najpierw na jednej nodze. Od połowy trasy wywalczyłem trochę podłogi, mogłem przykucnąć, makabra. Ktoś siedział mi na sakwach, złamał ustnik od fajki. Spaliłem pół paczki fajek...
31 lipiec
Nic ciekawego. Stary Chińczyk podarował mi trochę tytoniu jak zobaczył u mnie fajkę. Teren długo mnie nie chciał wpuścić na nocleg :) Ale w końcu siedzę nad strumieniem w którym się parę km temu wykąpałem tylko mam za blisko tory, a pociągów sporo. Nowy owoc dziś jadłem, nazywam to psianką. Krzaczki do złudzenia przypominają kartoflane. Owoc - kulista żółto-pomarańczowa jagoda wielkości czereśni w pięciopłatkowej koszulce. Smak nie zachwyca ale się jadło :) Sprzedają to na każdym rogu i straganie, widać właśnie dojrzało w tej prowincji. 91 km.
1 sierpień
Po południu byłem w Dunhua, opony nie znalazłem ale za to złapałem niewykrywalną na sucho dziurkę. Nocleg na górce w starym kamieniołomie, ładne miejsce z widokiem na miasto. Jadę już drogą 201. Zmieniłem ostatni raz łańcuch. 81 km.
2 sierpień
Droga łatwa, wiatr sprzyja, tyle że moja 201 niespodziwanie się skończyła a zaczęła się autostrada. Co było robić, pojechałem a po paru km przebiłem się dzikim przejściem do równoległej drogi, która okazała się moją 201 :) Trafił się też maliniak i niezłe miejsce do kąpieli. Nocleg za strumieniem w mrocznym lasku. 86 km.
3 sierpień, niedziela
Koło południa doczepił się młody Chińczyk biker. Dał mi nieźle w kość, machnęliśmy 134 km za Mudang i pewnie byśmy jechali dalej jakbym nie dał znać że pora stawiać namioty :) Mój nowy kompan po angielsku tylko OK rozumie. To ja po chińsku więcej umiem :) Na trasie stawy pełne różowo-białych lotosów. Sporo też pól ryżowych.
4 sierpień
Nic ciekawego. Mój kompan prowadzi nas wg. swojego GPS-a, nie patrząc na numery dróg. I fajno, tylko że droga mu się skończyła, trzeba było forsować dolinę rzeczną do drogi po drugiej stronie. Tylną oponę rozerwało w miejscu które już sporo czasu było krzywe. Podkleiłem dziurę dużą łatą i jedziem dalej. W Suifenhe muszę koniecznie kupić nową.
5 sierpień
Podklejona opona wytrzymała do Suifenhe. Ale w całym mieście nie znaleźliśmy 28" a byliśmy chyba w 5 miejscach :) Potem szukanie granicy - nieźle mnie przegonił ten Chińczyk ze swoim GPS-em w mieście w którym każda ulica jest pod górkę. W końcu trafił się gość znający rosyjski i wskazał nam dworzec. Okazuje się że przejechać granicę można tylko autobusem. Nie było już niestety biletów więc wskazał fajne miejsce na namioty, niedaleko. Mój chińczyk pozwolił sobie postawic obiad w knajpie (w rewanżu) ale za to na kolacją przywiózł z miasta gorące żarcie na wynos. Już nie mogłem zjeść, będzie na rano. Jak nie kupię opony jutro w Pogranicznym to d... blada. 83 km, z czego z 15 po mieście szukając tego i owego.
6 sierpień
Rano na znajomy dworzec autobusowy. Nie starcza na bilet, jadę taxi do bankomatu. Ludzie pomagają - mój chińczyk pilnuje rowerów, jakaś rosjanka zamawia po chińsku taxi, okazuje się potem że z góry opłacone. Ważenie bagażu - każdy kg ponad 20 kosztuje 7 Y. Ale nie wiedzieć czemu, nie ważą roweru :) Na chińskiej granicy znów jakieś sęki. Wyłuskują mnie z kolejki, sadzają w pokoju przesłuchań a potem paru ludzi biega z moim paszportem tam i siam. Trwa to z pół godz. a autobus i ludzie czekają :) W końcu puścili. Dalej, na ruskim cle upał, taskanie klamotów. W końcu po 3 godz, koło południa jestem w Pogranicznym. To duża wiocha ale okazuje się że mają tam spory i dobrze zaopatrzony sklep prawie jak Decathlon i jest opona dla mnie, 28x1,75 za 420 rb. Zmieniam oponę, jem obiad, zakupy na rynku i ruszam. Po 30 km parkuję na ładnej, kwietnej łączce, tylko wody brak. Po ruskiej stronie cicho, spokojnie, brak ludzi, wiosek i całego chińskiego śmietnika.
7 sierpień
W Lipowcy skręcam w teren. Jadę parę km gruntówką a potem łapię podwózkę do Osinowki. I dobrze bo droga nudna, kopalnia węgla z wywrotkami, kurz. Zakupy robię a potem nad rzeczkę za wieś. Pranie i kąpanie. Mam dużo czasu, karton wina, morele. 50 km.
8 sierpień
Paskudna gruntówka. Całe 50 km! Ale za to kawałek gór i prawdziwego lasu, takiego którego nikt nie sadził, nieprzebytego. Zapowiednik Ussuryjski. Podobno są i tygrysy :) Parę km przed asfaltem trafia się rzeczka, no to w bok i rozbijam obóz. Oczywiście staranne spłukiwanie kurzu :) Latają wielkie fioletowe motyle i sporo normalnych rozmiarów, jest i parę burunduków.
9 sierpień niedziela
W nocy przyszła niezła burza. Stawiałem tropik przy latarce :) Rano mój strumyk zmienił się w rwącą z szumem żółtą rzekę z metr głęboką i na całe szerokie koryto. A miałem już wczoraj pomysł żeby namiot stawiać w innym miejscu w korycie :) Ruszyłem rad że droga nie pyli a tu po 2 km Puf!! Rozerwało mi nowiutką tylną oponę. Wzdłuż boku, musiała być zleżała. A ja nawet nie mam ognia żeby zapalić fajkę, zapalniczka się rozleciała. Zdjąłem bagaże, rozsiadłem się i czekam. Całe 20 min, już 2 samochód się zatrzymuje. Chłopaki raz dwa mnie zapakowali i jedziemy do Bolszogo Kamnia. Duże miasto, opona będzie. Ale nie było w paru miejscach. W końcu, zupełnym przypadkiem wypatruję jeszcze jedno miejsce i jest! 300 rb, ostatnia :) Zakładam i nad morze popływać. A po południu wypad z miasta, nocleg na górce, kolejna burza ale tylko pokropiło.
10 sierpień
Nic specjalnego poza tym że w Artem , na gładkim asfalcie rozerwało mi nowiutką oponę :) Znajome Puf! i stoję. Zrobiłem na niej 70 km. No to rower i klamoty do rzeźnika, a ja biegiem na bazar. Zachodzę do gościa a ten "my mamy wszystko!" Ale 28" nie ma, będzie w piątek. Na szczęście ktoś sobie przypomina o niedalekim sklepie. Lecimy tam i jest! Ostatnia 28", za słoną cenę 840 rb. Pod wieczór trafia się bajorko w jakiejś wsi, zmywam pot i sól i do lasu. Niestety, komarzaste miejsce. Kolację kończę w namiocie. 65 km.
11 sierpień
Wstałem raniutko a tu zaczęło padać. Musiałem czekać ze 2 godz. Do Władywostoku niby niedaleko ale od pierwszej tablicy z nazwą do centrum jest 30 km. W końcu znalazłem moich znajomych Igolińskich na Tigrowej. W domu była tylko córka, nie bardzo chciała wpuścić obcego ale zadzwoniła po mamę i w końcu jestem na miejscu, w przyjaznym domu. Kąpiel, pranie, sprawdzanie kasy, maile. 45 km.
12 sierpień
Przesiedziałem cały dzień delektując się nicnierobieniem. Wysuszyłem namiot.
13 sierpień
Pokręciłem się trochę po centrum i pojechałem na Ostrow Russkij. Daleko było, przez dwa wielkie nowe mosty, ze 20 km w jedną stronę. Na wyspie właściwie tylko wielki nowiutki kampus uniwersytecki. Znalazłem plażę, popływałem, potem jeszcze drugą.
14 sierpień
Pojechaliśmy z Witalijem samochodem za miasto pozwiedzać jeden ze starych fortów. Jak zwykle, daleko, ze 20 km w jedną stronę, gruntówkami. Naszukaliśmy się wejścia ale w końcu trafiamy. Parę godz. z latarkami po podziemiach, sporo wody ciecze. Nieco technicznych pozostałości. Jak na złość tego dnia piękna pogoda a my pod ziemią zamiast na plaży.
15 sierpień
Dziś z Witalijem rowerami na Ostrow Russkij. Do końca asfaltu i jeszcze parę km gruntówką, obejrzeć Baterię Woroszyłowską. Jeszcze w latach 60 strzelano tu z jednego z dwóch wielkich dział, zdemontowanych z zatopionego pancernika. Jest tu muzeum, jedno działo się zachowało w prawie kompletnym stanie i warto obejrzeć.
16 sierpień, niedziela.
Pojechałem rowerkiem ze 20 km obejrzeć Ogród Botaniczny. Spodziewałem się czegoś większego ale i tak kwiatów sporo. Zapach floksów niósł się daleko.
17 sierpień
Wycieczka po mieście. Dom Suchanowa, cerkiew, Fort Bezimionnyj. Padało z 2 godz, musiałem przeczekać w bramie.
18 sierpień
Trochę po centrum, zakupy, pływanie na miejskiej plaży. Odjazd mam o 23.45 lokalnego czasu. W ostatniej chwili muszę dokupić bilet na rower. Jednak rower nie przechodzi jako bagaż osobisty co mi sugerowano. Na dworcu ładuje się też grupa węgierskich skautów wracających z Jamboree w Japonii.
19-23 sierpień
Kawałek zachodu słońca nad wieczornym Bajkałem, w dymach z palącej się tajgi. 4 wielkie rzeki - Angara, Jenisiej, Ob, Irtysz. Jesienny brzozowo-bagienny skraj tajgi już żółknie. Na stacyjce Wierszina mignął słup z napisem: <-Azja Europa->
Jakoś zleciał :)
25 sierpień
Moskwa, piękna pogoda. Biorę bilet do Brześcia na wieczór i dalej na miasto. Powłóczyłem się po Placu Czerwonym, zwiedziłem słynną cerkiew, pojechałem na Stary Arbat. Szaurma tu tania, tylko 120 rb. We Władku 150-180.
26 sierpień
W Terespolu jest kilka starych fortów, obejrzałem jeden. Na szosie stoi dwóch Serbów. Przyjechali pracować na Białoruś ale nikt im nie powiedział że potrzebna wiza. Teraz wracają do siebie za ostatnie euro. Pogadaliśmy sobie od serca :)
27-28 sierpień
Noc w pociągach i rano jestem W Biedrusku u brata, gdzie rodzinne sprawy czekają.
29 sierpień
Wreszcie w domu!